Bronisław Komorowski umizguje się do wyborców Pawła Kukiza, chwaląc się wprowadzeniem JOW-ów do senatu. W istocie rzeczy, zmiana senackiej ordynacji sprowadzała się do przekrojenia okręgów na pół – i przyniosła efekt wręcz przeciwny do postulowanego przez Kukiza „odpartyjnienia”.
Wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich postawiły na baczność klasę polityczną, a szczególnie tę jej część, która aktualnie sprawuje władzę. Oto facet, o którym na początku kampanii wyborczej mówiono, że nie zbierze 100 tys. podpisów potrzebnych do rejestracji, osiąga w realnych wyborach oszałamiający wynik prawie 21 procent. Najlepszy w historii wyborów prezydenckich rezultat„trzeciej siły”; nawet tak wytrawny polityk jak Andrzej Olechowski, jako trzeci w wyborach prezydenckich 2000 r. osiągnął zaledwie 17 procent. Wszyscy w zadęciu krzyknęli: to zwolennicy JOW-ów dali rockmanowi Pawłowi Kukizowi ten sukces! JOW-ów żąda lud!
W poniedziałek prezydent Bronisław Komorowski bladym (jak na siebie) świtem, bo już o dziewiątej, ogłosił narodowi, że przecież on zawsze był i jest za wprowadzeniem jednomandatowych okręgów wyborczych. A najlepszym dowodem na to jest fakt podpisania przez niego ustawy o jednomandatowych wyborach do senatu. Ten refren – jak to on z Platformą wprowadzili wybory większościowe do senatu, bo tylko na tyle pozwala obecna Konstytucja – przez ostatnie dwa tygodnie powtarza się w pieśni pana prezydenta nader często.
Moje zdziwienie w całej tej papce propagandowej budzi fakt, że nikt z wybitnych politologów, konstytucjonalistów, czy też tzw. niezależnych publicystów, nie powiedział wprost: Panie prezydencie, niech pan z tymi JOW-ami tak nie szaleje, bo pan bardzo oszczędnie gospodaruje prawdą.
Prawda, system „jednomandatowych okręgów wyborczych”, jak sama nazwa wskazuje, przewiduje wybór jednego przedstawiciela w jednym okręgu. Ale to jest tylko jeden – i wbrew pozorom, wcale nie najważniejszy – atrybut systemu. Ważniejsze, przynajmniej z punktu widzenia „odpartyjnienia”, o które tak zabiega Kukiz i jego nowi sojusznicy, jest to, że nie ma list partyjnych, tylko w każdym okręgu jest jedna wspólna, alfabetyczna lista wszystkich kandydatów z wszystkich komitetów wyborczych. Nie ma także progu wyborczego: aby uzyskać mandat, wystarczy mieć najlepszy wynik, nie jest wymagane przekroczenie jakiegoś wyznaczonego z góry progu procentowego w danym okręgu, a tym bardziej nie istnieje żaden próg procentowy, który cały komitet wyborczy musi osiągnąć w skali kraju. Co powoduje – to kluczowy element – że szanse mają kandydaci niezależni, zgłoszeni przez grupę wyborców z danego okręgu, co jest niemożliwe w ordynacji proporcjonalnej przewidującej próg wyborczy; takiej, jak sejmowa.
I tak się składa, że wybory do senatu odbywały się według de facto większościowego systemu od początku III Rzeczypospolitej, czyli od pierwszych częściowo wolnych wyborów w 1989 r. Zawsze obowiązywała jedna lista na okrąg, nigdy nie było progu, zawsze mandat zyskiwali kandydaci, którzy zdobyli najwięcej głosów. Z tym tylko, że w okręgach – zamiast jednego – były najczęściej dwa, a w większych miastach 3 albo 4 mandaty. A że każdy wyborca miał tyle głosów, ile mandatów było w jego okręgu – w senacie możliwa była różnorodność. Wyborca mógł poprzeć kandydata swojej ulubionej partii i jednocześnie zagłosować na kandydata niezależnego, którego szanował np. za pracę dla miasta i regionu. Zamiast zasady „zwycięzca bierze wszystko” system ten pozwalał na podział mandatów wśród paru kandydatów z najlepszymi wynikami. Dzięki temu, obok kandydatów dużych partii, do senatu trafiali także kandydaci niezależni, zgłoszeni przez swoje własne „komitety wyborcze wyborców” – lokalne autorytety, ludzie, za którymi nie stała żadna partia, a jedynie ich własne osiągnięcia i nazwisko. Inaczej mówiąc,w senacie mieliśmy dokładnie ten system, którego domaga się Paweł Kukiz.
Jednak od 2011 roku już tak nie jest. W obecnym senacie na 100 senatorów, 94 zostało wybranych z list dwóch głównych partii. Reszta swój mandat zawdzięcza głównie mniej czy bardziej oficjalnemu poparciu ze strony PO: dotyczy to Kazimierza Kutza, Marka Borowskiego czy Włodzimierza Cimoszewicza.
Dlaczego tak się stało? Bo Platforma Obywatelska – i Bronisław Komorowski jako jeden z jej liderów – będąc jeszcze w opozycji urządzili „ćwiczenia dla swojego aparatu” (określenie Andrzeja Olechowskiego) i z wielką pompą zebrali 750 tysięcy podpisów na rzecz wprowadzenia JOW-ów. Oczywiście jedynym zadaniem ćwiczenia było to, aby aparat PO miał co robić i przypadkiem nie zdrzemnął się w czasie wyborów parlamentarnych. Dlatego po zwycięskich wyborach podpisy zmielono, ale żeby zachować pozory, postanowiono pokombinować przy senacie. Ponieważ w doskonałej większości okręgów wybierano po dwóch senatorów PO sprytnie podzieliła te okręgi przez 2. Wyjątkiem były duże miasta, jak Warszawa, czy Katowice, gdzie senatorów było więcej, więc trzeba je było podzielić na 4 czy 5. Tę prostą operację, bez najdrobniejszych zmian w systemie wyborczym, wprowadzono z wielką medialną pompą. Mówiąc ludziom: chcieliście jednomandatowych okręgów to macie. Tylko do senatu, bo na więcej nie pozwala konstytucja, ale zrobiliśmy co mogliśmy.
W ten sposób Platforma i jej prezydent upiekli dwie pieczenie na jednym ogniu: wyeliminowali z senatu elementy niepożądane, niezależnych i nieprzewidywalnych kandydatów, którzy mogliby głosować zgodnie z własnym sumieniem, czy oczekiwaniami wyborców – a przy tym pokazali się społeczeństwu jako odważni zwolennicy gruntownej reformy upartyjnionej sceny politycznej.
Jak mówi ludowe porzekadło: przyjemność mieć i cnotę zachować.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…