8 marca 2011 r. tabliczki z napisem „Aleja Włókniarzy” – największej łódzkiej arterii komunikacyjnej – zamieniły się na krótko na tablice z napisem „Aleja Włókniarek”. Był to happening, symboliczny protest przeciwko zapomnieniu oczywistego faktu, że łódzki przemysł zbudowała praca kobiet.
Niegdyś były symbolem żeńskiej części klasy robotniczej. Dziś ich historia jest niemal całkowicie zapomniana. A to one, łódzkie włókniarki, przeprowadziły najdłuższy w historii Polski strajk okupacyjny (trwał 108 dni) w fabryce Haeblera w 1938 roku. To one w 1971 r. zmusiły rządzących do odwołania ogólnokrajowej podwyżki cen. Marta Madejska w swoim reportażu historycznym odkrywa te historie. Ukazuje życie, pracę i walkę łódzkich robotnic przemysłu włókienniczego, począwszy od XIX wieku aż po czasy współczesne.
Praca włókniarek była od zawsze zarówno szansą, jak i przekleństwem.
Szansą, bo kobiety mogły się wyrwać z przeludnionej i wiecznie niedożywionej wsi. Przekleństwem, bo była to praca niezwykle ciężka, powodująca wiele chorób zawodowych.
„Huk maszyn wdzierał się głęboko w organizm, zostawał w głowie na długo po wyjściu z fabryki, trwale uszkadzał słuch. Dla niektórych jednak gorsze było nerwowe śledzenie rwących się nitek albo konieczność dźwigania szpul, garów, bel materiału. Nocna praca wybijająca umysł i ciało z naturalnego rytmu snu. Pył przędzalniczy zatykający krtań. Albo upał i skraplający się na czole razem z potem krople wilgoci, rozpylanej celowo, żeby włókna nie łamały się przy tkaniu. Albo wielowarsztatowość i presja wydajności. Przez osiem godzin dziennie [W Polsce Ludowej, wcześniej przez 12 godzin – przyp. T.M.S], przez sześć dni w tygodniu, przez kilkadziesiąt lat życia. Bez względu na szczęście i koniunkturę.”
Madejska przypomina: w XIX wieku pracę podejmowały już 10 -12 letnie dziewczynki, w dwudziestoleciu międzywojennym już „tylko” 15-latki. Wraz z mechanizacją, rosła rola kobiet w przemyśle włókienniczym, zatrudnianych tym chętniej, że nie podlegały poborowi, były uważniejsze, zręczniejsze i co najważniejsze – tańsze niż mężczyźni. Do tego padały ofiarą nie tylko wyzysku i chorób zawodowych i wypadków przy pracy. Każdego dnia były narażone na molestowanie i gwałty ze strony majstrów, zarządców i samych fabrykantów.
Mimo, że większość z nich było analfabetkami, włączyły się aktywnie w rewolucję 1904 -1905, uczestnicząc m.in. w kampanii antymobilizacyjnej przeciwko poborowi mężczyzn na wojnę w Japonią.
Na początku rewolucji 1905 r. postulaty ekonomiczne i socjalne szczególnie gorąco popierane były przez kobiety.
Żądano między innymi wprowadzenia 8 godzinnego dnia pracy, ustanowienia godzinowej stawki minimalnej, zniesienia pracy akordowej, zakazu pracy w przemyśle dzieci do lat 16 tu, wprowadzenia ubezpieczenia na starość, rozwijania szkolnictwa fabrycznego, opieki lekarskiej dla całej rodziny.
Wśród postulatów znalazły się też te typowo kobiece, takie jak tworzenie ochronek robotniczych, wprowadzenie urlopów macierzyńskich (sześć tygodni przed połogiem i sześć po połogu) czy też zniesienie badań kobiet przez lekarzy mężczyzn. Niektóre łodzianki przenosiły w czasie rewolucji browningi dla bojowców PPS czy też budowały barykady.
Typowy dla atmosfery tamtych czasów był bunt w 1904 roku w fabryce Scheiblera. Tak relacjonował go „Czerwony Sztandar”:
„W czerwcu w naszej fabryce był jak już wiecie „bunt”. Robotnice śpiesząc z pomocą jednej ze swoich towarzyszek, bezczelnie napastowanej przez dyrektora Kunzego obiły go i wyrzuciły z fabryki. Policja wezwała kozaków, kilkaset robotnic aresztowano za ten „bunt” lecz reszta solidarnie zażądała uwolnienia ich i usunięcia Kunzego. Ze wszystkich fabryk zaczęli ruszać robotnicy co widząc władza policyjna pośpieszyła spełnić żądanie robotnic Obecnie jednak zjazd sędziów skazał 10 robotnic za pobicie dyrektora na tydzień aresztu policyjnego. Sprawiedliwość carska musiała przecież być wykonana!”
Molestowanie seksualne było nagminne w fabrykach. Autorce udaje się trafić na kilka świadectw opublikowanych w prasie łódzkiej przez Marię Przedborską, inspektorkę pracy z międzywojennej Łodzi.
Robotnica C. lat 25 zwierzała się: „Tak majster T. postępował wobec kobiet, które mu stawiały opór: starał się usunąć je z pracy, nie reperował im warsztatów, gdy się tego domagały, klął i cholerował, a nawet czasem zakładając osnowy rozmyślnie rwał nici by tkaczka kilka godzin straciła na naciąganie” Z kolei robotnica W. lat 25 w sprawie tego samego majstra zeznała, że ten sam majster T. zgwałcił ją kilkakrotnie w przeciągu kilku dni i dopiero gdy W. poznała narzeczonego skończył z tym procederem. Jak mówi: „Skarżyłam się nieraz na swój w fabryce, przed delegatką fabryki robotnicą B. Przed oddaniem się pod groźbą wydalenia z fabryki majstrowi T. byłam dziewczyną, której nikt nie miał; mogę złożyć na to przysięgę”.
Przedwojenne inspektorki pracy, jak czytamy w reportażu, usiłowały mierzyć się jeszcze z innym, zupełnie podstawowym problemem: w Łodzi w II RP nie przestrzegano ustawowego 8-godzinnego dnia pracy. Zamiast trzech 8-godzinnych zmian funkcjonowały dwie 12 godzinne. Działo się tak dosłownie wszędzie, nawet w fabrykach przejętych przez państwo za długi.
Wielki Kryzys szczególnie mocno uderzył w Łódź.
I tak w 1930 r., tuż przed Świętami Bożego Narodzenia prywatni właściciele zamknęli wszystkie fabryki, zwolnili całe załogi, by przyjąć je na początku stycznia 1931 r. Na nowych, rzecz jasna gorszych, warunkach.
Jak relacjonuje Madejska, zamknięto tkalnię, poinformowano o „rozwiązaniu umowy” i zaczęto przyjmować do pracy nowe osoby. „Kiedy część osób zgłosiła się do pracy 31 stycznia („łamistrajki”) zostały zatrzymane przez czekające przed fabryką zredukowane robotnice („doszło do starcia, w którym interweniowała policja”) W kolejnych dniach kilkadziesiąt kobiet uzbrojonych w butelki, noże i siekiery, blokowało co dzień fabryczne wejście. Mimo to tkalnia wróciła do normalnego trybu pracy. Robotnice musiały przejść na obsługę większej liczby krosien”.
Klęskę poniósł trwający kilka tygodni strajk powszechny w lutym i marcu 1933 roku. Protokół „likwidujący zatarg w przemyśle włókienniczym” przewidywał obniżenie płac o 12% dla przędzalni, 14% dla wykończalni i 15% dla szwalni. Częściowym sukcesem zakończył się natomiast najdłuższy strajk okupacyjny w historii Polski w jednej z fabryk należących do barona Emila Haeblera. Trwał on 108 dni między styczniem a majem 1938 roku. Wybuchł na wieść o zmniejszeniu płacy o 15-20% i planach zwolnienia połowy załogi. Do strajku przystąpiło 668 osób z 750 osobowej załogi – 639 kobiet i 29 mężczyzn. Strajk ogłoszono wbrew zaleceniom sanacyjnego klasowego Związku Robotników i Robotnic Przemysłu Włókienniczego. Protestujące chciano poskromić, wstrzymując w zimie ogrzewanie w salach. Najmowano zewnętrznych łamistrajków albo „warszawskich zbirów z Falangi”, których zadaniem było sprowokowanie zamieszek, na które musiałaby zareagować policja. Warto dodać, że od 1 marca strajkujące włókniarki utrzymywały się dzięki składkom zbieranym przez załogi robotnicze innych fabryk.
Ostatecznie podpisano arbitraż na następujących zasadach: „do pracy przyjęci mieli być wszyscy zatrudnieni dotychczas, każda z trzech zmian miała pracować 2 dni w tygodniu, pozostałe warunki pracy i płac pozostały bez zmian”. Każda ze zmian miała przepracować po 2 dni w kolejnym tygodniu. Prządki zostały więc z jedną trzecią wynagrodzenia i „z goryczą zwycięstwa”- podsumowuje Madejska.
Okres międzywojnia oznaczał dla wielu bezrobocie, szczególnie w okresie kryzysu. W grudniu 1927 r. przy najlepszej koniunkturze we włókiennictwie łódzkim zatrudnionych było 98 769 robotnic i robotników, dwa lata później już tylko 64 865. Oznaczało to prawie 34 tys. bezrobotnych, a w praktyce nawet 100 tysięcy osób żyjących w skrajnym ubóstwie, często w lepiankach na przedmieściach w starych szopach, czy przy gnojówkach lub pod schodami sklepów. Rocznie wykonywano bowiem kilkanaście tysięcy eksmisji.
W okresie Polski Ludowej bezrobocie nie dawało się już we znaki, ale pozostały inne troski.
Robotnice zmuszane były do zwiększania wydajności, pracy na wielu warsztatach równocześnie i realizacji planu. Nadal sporadycznie wybuchały też strajki. I tak, 12 września 1945 roku zastrajkowały Zakłady Poznańskiego w Łodzi, gdzie pracownice zmuszano do wyrobienia 140% normy. Strajk ten trwał 10 dni i stał się na wskutek przyłączenia innych zakładów jednym z największych strajków w Europie Wschodniej przed 1956 rokiem.
Jednak najsłynniejszym łódzkim powojennym strajkiem niewątpliwie jest ten z lutego 1971 roku, który wybuchł na wieść o krajowych podwyżkach cen żywności. Początkowo 10 lutego stanęła przędzalnia odpadkowa Zakładów Przemysłu Bawełnianego imienia Marchlewskiego (dawniej Poznańskiego), 12 lutego w wielu zakładach strajkowało już 12 tysięcy osób, z czego 80% stanowiły kobiety.
Autorka przypomina tę zapomnianą historię: już 14 lutego, obawiając się strajku powszechnego, do Łodzi przybyła zaniepokojona delegacja rządowa premier Jaroszewicz, Szydlak oraz Tejchma z Biura Politycznego. W nocy spotkali się ze znajdującymi się na skraju wyczerpania, często płaczącymi, ale zdeterminowanymi włókniarkami z fabryk Marchlewskiego i Obrońców Pokoju (dawniej Scheiblera). Pełna godności postawa włókniarek i ich straszne, w zasadzie ciągle XIX-wieczne warunki pracy wywarły olbrzymie wrażenie. Jak wspomina po latach Tejchma: „Ci co siedzieli za stołem prezydialnym, kiedyś potężni, najważniejsi stali się jakby słabi, stali się jakby upokorzeni. A ci, którzy byli na hali produkcyjnej, te kobiety, które strajkowały stały się silne, mocne, potężne”. 15 lutego Rada Ministrów anulowała podwyżki.
Kolejne strajki miały miejsce pod koniec sierpnia i na jesieni 1980 roku. Marchlewski i inne fabryki walczyły między innymi o „słuchowe” (dodatek za utratę słuchu), o sprawiedliwe wyliczanie akordu czy o równe chorobowe dla pracowników umysłowych i fizycznych. Warto dodać, że strajkujące przebywały w zakładzie po 12 godzin, by, jak pouczały uczestniczki strajków z lat 40. i 50., jedna zmiana pilnowała drugiej. Jednak największym echem odbił się w Polsce Łódzki Marsz Głodowy z 30 lipca 1981 roku. Ponad 20 tysięcy osób, na czele matki z wózkami z dziećmi, przemaszerowało ulicą Piotrkowską pod hasłami „Trzy zmiany, jeden głód!” oraz „Chleba i wolności!”.
Transformacja, podobnie jak Wielki Kryzys, znów dotknęła włókniarki.
Nastąpiła faktyczna likwidacja większości łódzkich fabryk.
Najpierw zlikwidowano socjalną otoczkę zakładów pracy w postaci tanich żłobków, przedszkoli oraz tanie mieszkalnictwo. Wkrótce poszła za tym likwidacja zakładów i w 1992 roku w powiecie łódzkim odnotowano ponad 100 tysięczne bezrobocie.
Mury fabryk ogarniało milczenie, hale pustoszały. Odrodziło się chałupnictwo, uważane dotychczas za cywilizacyjny przeżytek. Chałupnice znowu pracowały i pracują po kilkanaście godzin dziennie, niepewne przyszłości.
Istnieje społeczna potrzeba upamiętniania historii łódzkich włókniarek. Hejnałem Łodzi od 1998 r. jest „Prząśniczka”, utwór skomponowany przez S. Moniuszkę. W 2017 r. rynkowi Manufaktury Łódzkiej,dawnej fabryki Poznańskiego, Rada Miasta jednogłośnie nadała nazwę Placu Włókniarek Łódzkich.
Wbrew twierdzeniom L. Balcerowicza, że „komuna” była systemem, w którym jedni udawali, że pracują a drudzy udawali, że im płacą, trud włókniarek był realny. Odciskał się negatywnie na ich zdrowiu, a równocześnie uczył obowiązkowości, wytrwałości i solidarności. Część bohaterek, do których dotarła Marta Madejska, mówi o swojej pracy „okropna”, inne, mimo niewątpliwego trudu, zwierzają się: fabryka to było moje życie.
Marta Madejska, „Aleja Włókniarek”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec, 2019.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
No i włókniarki mają najlepszy na świecie system społeczny, wymarzoną „Ziemię obiecaną”. Bzdura! Nawet tego nie mają.