„Zbierzmy pieniądze na jeden lub dwa wielkie, hollywoodzkie filmy, które pokażą, jak naprawdę wyglądała wojna w Polsce”.
Tak Jarosław Kaczyński mobilizował wahających się Wyborców w czasie ostatniej kampanii wyborczej. Obiecywał im, że polskie kino też wstanie z kolan i zerwie z dotychczasową „dydaktyką wstydu”. Aż bitwę o prezydenturę i parlamentarną kampanię październikową zdecydowanie wygrał.
Niestety, dla swych politycznych przeciwników, prezes Kaczyński jest politykiem nie tylko pamiętającym składane wyborcze obietnice, ale też dotrzymującym ich. A PiS to nie PO, czy SLD. Dlatego zaraz po przejęciu władzy przez ekipę „Dobrej Zmiany” znaleźli się sponsorzy, którzy dowartościowali producenta Macieja Pawlickiego. Pięciomilionową darowizną w intencji cudownego dokończenia filmu „Smoleńsk”.
Pierwszej krajowej produkcji „Pollywoodzkiej”.
Pomimo uroczystej premiery film został odrzucony, i wyśmiany przez mainstreamowych krytyków filmowych i recenzentów. Bezlitośnie obnażających jego słabości. Wielce widoczne zresztą. Ale to zrozumiałe.
Film Maćka Pawlickiego, bo to Pawlicki, jak ujawnił Antoni Krauze – reżyser podwykonawczy, był prawdziwym dyrygentem tej produkcji, autorem scenariusza, a nawet rozdawał aktorom role, jest dziełem z innego świata. Dziełem prawie bożym. Już z nowej „Dobrej Zmiany”. Dlatego wielkim błędem jest traktowanie „Smoleńska” jak zwykłego filmu fabularnego. Ocenianie jakości jego scenariusza, obsady, gry aktorskiej, zdjęć, kostiumów. Bo „Smoleńsk” nie jest przecież zwykłym filmem. To fabularyzowany obrzęd nowej sekty. Wyznawców religii smoleńskiej. Wierzącej w narodziny nowej, niepokalanej zdradą i kolaboracja, Polski.
W IV Rzeczpospolitą. Powstałą z ofiary krwi najlepszych polskich elit poległych w Katyniu i Smoleńsku. Chrystusów prawdziwego narodu polskiego. Sekty odrzucającej, zbudowaną na „kłamstwie katyńskim” i kolaboracji ze Stalinem, Polskę Ludową. Odrzucającej też, zbudowana na „kłamstwie smoleńskim” i kolaboracji z Putinem, III Rzeczpospolitą. Jest „Smoleńsk” mszą dla nowych elit kontrrewolucji „Dobrej Zmiany”.
Dlatego nie wszyscy zabici w Katyniu i nie wszystkie ofiary katastrofy lotniczej w Smoleńsku dostąpią zaszczytu wstąpienia do grona duchowych założycieli religii smoleńskiej i areopagu patronów elit „Dobrej Zmiany”. Pierwszą, symboliczną selekcję przeprowadzono już podczas uroczystej premiery „Smoleńska”. Rodziny zabitych lewicowych parlamentarzystów i grupy polityków związanych z Platformą Obywatelską zaproszeń nie dostały. Następnym etapem będzie podział na „poległych” w Smoleńsku i tych jedynie w katastrofie lotnicze „zabitych”. Tych drugorzędnych.
Podobnie zbędnym zabiegiem jest ocenianie tego sfilmowanego obrzędu wyznania wiary w rosyjski zamach na polskiego prezydenta wedle kryteriów prawdy historycznej. Ten „Smoleńsk” powstał bowiem na życzenie Prezesa Wszystkich Prezesów. Jarosław Kaczyński zażyczył sobie film „hollywoodzki” i „pokazujący jak było naprawdę”. Czyli chciał niemożliwego.
Bo każdy z dotychczasowych „hollywoodzkich” filmów nigdy historycznej prawdy nie pokazywał. Można znaleźć filmy, które zostały wyprodukowane w tamtejszych studiach i o taką prawdę otarły się.
Ale każdy filmoznawca wie, że istotą „hollywoodzkości” było i jest efektowne, czasem piękne, i cholernie przekonywujące kłamstwo. Prawdę czasu, prawdę ekranu, wymarzoną przez Prezesa Wszystkich Prezesów, można częściej zobaczyć w filmach europejskich, azjatyckich, afrykańskich i australijskich. Nawet amerykańskich, ale zwykle robionym daleko od standardów Hollywoodu.
Warto przypomnieć, że prawdziwe „hollywoody” w prawdziwym „Hollywoodzie” produkowali polscy Żydzi, a teraz robią to ich potomkowie. Bez takich Żydów nie ma prawdziwej „hollywoodzkiej” produkcji. I nawet Maciek Pawlicki, nawet gdyby zechciał się dla dobra Polski zażydzić, to nawet on z krajowej materii prawdziwego „hollywooda” nie ukręci. Oczywiście Polska wielka jest i u nas też można stworzyć własne Hollywood. Skoro nawet „ciapatym” udało się rozsławić na cały świat ich „Bollywood”, czemu teraz dumnym i zdolnym synom Lecha i Wandy, która nie chciała Niemca, nie uda się ich „Pollywood”?
Właśnie ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego ogłosiło konkurs stypendialny na scenariusz filmu fabularnego o tematyce z historii Polski. Konkurs na opowieść o ważnych wydarzeniach kształtujących współczesną tożsamość Polaków. Konkurs bogaty w bogate stypendia. Wyższe niż w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej. Cierpliwości zatem. „Dobra Zmiana” zrepolonizuje banki i potem kinematografię. Zacznie się kręcić wreszcie „po naszemu”, po „pollywoodzku”. Już teraz, po seansie „Smoleńska”, widać oryginalny styl pierwszego „Pollywoodu”. Różny od swej „hollywoodzkiej” matki i „bollywoodzkiej” siostry.
W filmach „Bollywoodu” bohaterowie bez przerwy tańczą i radośnie śpiewają. A w „pollywoodskim” „Smoleńsku” modlą się i modlą. Smutno się modlą. Bo w tej Polsce nawet modlić się radośnie nie można.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
Nie, to musi być film o Wandzie, co to nie chciała Niemca, a bardziej Niemki – Merkelowej. Bo Wanda, jak na Matkępolkę przystało, katoliczką była i nie mogła być lesbijką. Wszak Polacy już od Lecha (ale tego niewłaściwego, protoplastę, a nie Największego z Prezydentów) byli katolikami. A nawet katolibami. No i kibiolami!
W zapowiedzianym konkursie wygra scenariusz do filmu o „Ince”… tej, tej Stańczykowskiej – jak twierdzi dobrze zorientowany szef KOD-u. „Inkę” zagra Trzebiatowska-Żmuda (bo do kościoła ponoć biega namiętnie), a mordujących ją ubeków osobnicy wybrani z castingu dla muzułmańskich uchodźców. Dowodzić będzie nimi aktor ucharakteryzowany na Tuska.