Wybory jak zwykle stały się okazją do niewesołych refleksji. Nie chodzi nawet o to, że nie było kandydata, na którego można by zagłosować z pełnym przekonaniem, ani o to, że wygrał nieodpowiedni. Piszę to w trakcie ciszy wyborczej, ale i tak wiem, że bez względu na to, czy zwycięży ten, na którego zagłosuję w drugiej turze, czy też faworyt bukmacherów, nie będę miał okazji do świętowania.

Przyczyny smutku wyborów są jednak głębsze niż ich obsada. Choćbym obsadził je sam, i tak miałbym powody do narzekania. Oto niektóre z nich.

Paradoks egalitarności

Wielu nie chadza na wybory, bo prosta kalkulacja skłania ich do wniosku, że trud udania się do lokalu pójdzie na marne.

Prawdopodobieństwo, że akurat jego/jej głos zaważy jest tak znikome, że bezowocność jego oddania wydaje się oczywista. Im wyższy zasięg wyborów, tym jaskrawiej jawi się bezsens uczestniczenia. O ile na szczeblu osiedlowym czy samorządowym można się jeszcze zastanawiać, o tyle w wyborach prezydenckich odpowiedź jest jasna: chroń rozum, zostań w domu.

Z drugiej strony, jak w każdej zbiorowej aktywności, także i w tej pojedyncze zaangażowania składają się lub mogą się złożyć na pewną masę krytyczną. Na tej zasadzie podpisywane i wysyłane są petycje, posłowie zasypywani są interwencyjnymi mailami, organizowane są wielotysięczne demonstracje, które stają się przedmiotem zainteresowania mediów, zbierane są fundusze niezbędne do uruchomienia lub utrzymania wspólnie popieranych działań i tak dalej. Z efektywnością bywa różnie, lecz z pewnością rządzącym zdarza się zmieniać decyzje pod społecznym naciskiem. W wyborach skuteczność tej zbiorowej aktywności jest stuprocentowa, choć jedynie w przypadku jakiejś większości lub stosunkowo największej grupy. Im bardziej więc pozostajemy w głównym nurcie, tym większe prawdopodobieństwo, że nasz kandydat wygra. Nawiasem mówiąc, z tego powodu ci, którzy w sondażach przedwyborczych uzyskiwali bardzo małe poparcie zazwyczaj nie mogli liczyć na znaczące polepszenie wyniku. Obawa przed „zmarnowaniem głosu” sprawia, że głos przenoszony bywa z bardziej swojego na silniejszego. Zamiast wyrazić poparcie decydujemy się na kompromis w imię politycznego pragmatyzmu. Sygnalizowane wcześniej poczucie bezsensu ustępuje poczuciu sprawstwa. Tę elekcyjną moc można poczuć już w wyborczy wieczór, podczas gdy kac związany z obserwacją tego, jak wybrany polityk konsumuje swoje zwycięstwo przez najbliższe lata, jest komfortowo odroczony w czasie.

Niezależnie od tego, czy oddajemy głos, aby wybrać tego, kogo przekonania są nam najbliższe i/lub kto budzi największe zaufanie i nadzieje, czy też wybieramy kandydata, który ma realne szanse, choć głosi poglądy odleglejsze od naszych, stajemy wobec innego jeszcze bardziej odstręczającego aspektu głosowania. Jego egalitarny charakter oznacza bowiem, że – choćbyśmy nie wiem, jak bardzo się wyedukowali, zaangażowali, a nawet wyborczo hamletyzowali – głos każdego innego uprawnionego czy uprawnionej waży dokładnie tyle samo.

Demokracja dyletantów

Rządy ludu nie oznaczają rządów ludu oświeconego. Każdy ma prawo zagłosować na kogo tylko zechce lub, jak w Polsce i większości krajów świata, nie zagłosować wcale. Zarówno głos, jak i nie-głos może być wprawdzie emanacją wyznawanych wartości, wyrazem identyfikowania się z celami określonej partii czy kandydata, aktem walki o realizację własnych, zazwyczaj grupowych interesów, lecz może być także wynikiem indoktrynacji, efektem ulegnięcia medialnej propagandzie lub podpowiedzi znajomego, krewnego czy kaznodziei, wreszcie efektem zbiegu okoliczności. Jeżeli w tych sondażach opinii, w których dopuszczano taką opcję, na trzy dni przed drugą turą kilka procent indagowanych deklarowało, że dopiero podejmie decyzję, to trudno raczej sądzić, że zaważą na niej wartości, poglądy czy choćby interesy. Rolę języczka u wagi może odegrać rozmowa z kimś, niedzielne kazanie, wyraz twarzy na wyborczym banerze, ostatecznie imię kandydata, które się lepiej kojarzy czy jakiś inny nieistotny szczegół. Opisywane też były przypadki, gdy ktoś wskazywał przyprowadzonemu do lokalu obojętnemu politycznie członkowi rodziny miejsce, gdzie postawić krzyżyk, a także – znany od niepamiętnych czasów również w „starych” demokracjach – proceder sprzedawania głosów przez tych, którzy parę funtów zamienią chętnie na kilka godzin upojnego nastroju, uprzednio drobną decyzję polityczną scedowawszy na zamożniejszych.

Powyższych ograniczeń demokracji trudno jest uniknąć bez zasadniczej zmiany jej charakteru. Aby zażegnać coś, co niekiedy nazywane jest „demokracją medialną”, a więc system, w którym media decydują o tym, jakie są ramy dyskursu, o czym można publicznie mówić (np. o ułatwieniach dla przedsiębiorców), a o czym nie (np. o prawach pracowników), należałoby wyedukować przyszłych wyborców tak, aby choć częściowo byli odporni na medialną propagandę. Bardziej świadomi wyborcy zapewne częściej głosowaliby zgodnie z własnym interesem i/lub ideałami. Pracownicy popieraliby więc na przykład tych polityków, którzy zapowiadaliby walkę o prawa pracownicze i mniej prawdopodobna byłaby absurdalna sytuacja, z jaką mamy do czynienia w Polsce od trzydziestu lat. Fakt, że rządziły i rządzą w tym okresie partie przyznające kolejne koncesje biznesowi (obniżanie podatków, specjalne strefy ekonomiczne, niekorzystne dla zatrudnionych zmiany w prawie) nie miałaby miejsca bez poparcia w wyborach ze strony tych, którzy ponoszą koszty tej polityki.

Edukacja polityczna, czy ściślej mówiąc przedwyborcza, musiałaby oferować wiedzę na temat tego, jakie jest znaczenie postulatów, czemu służą cele i w czyim interesie podejmowane są działania przez poszczególne siły polityczne. W ramach tej edukacji wyborcy nabywaliby umiejętność oddzielania medialnego szumu i pustosłowia od rzeczywistego znaczenia działań politycznych. Byliby wyczuleni na manipulacje, co nie znaczy, że całkowicie na nie odporni. Przede wszystkim jednak orientowaliby się w spektrum politycznych możliwości i potrafiliby odróżnić na przykład postulaty lewicowe od prawicowych, a także ich zróżnicowany charakter w wymiarze ekonomicznym i kulturowym. Wymagałoby to wysiłku umysłowego i motywacji. Siłą rzeczy nie wszyscy chcieliby ten wysiłek wydatkować i wielu by zapewne nie widziało powodu do takiego zaangażowania.

W jaki sposób zatem demokracja zostałaby zreformowana, skoro nie wszyscy chcieliby się politycznie i medialnie wyedukować? Cóż, skoro nie wszyscy chcą kierować samochodem i są gotowi zdobyć odpowiednią wiedzę i umiejętności, to dlaczego wszyscy mieliby chcieć uczestniczyć w wyborach i zdobyć niezbędne do tego kwalifikacje? Przecież konsekwencje wybrania niekorzystnych dla siebie czy swojej społeczności partii i polityków mogą być równie brzemienne w skutki, jak niebezpieczna jazda samochodem. Dopuszczenie do kierowania pojazdami osób bez kwalifikacji wydaje się absurdalne, jednak dopuszczenie do głosowania w wyborach politycznych ignorantów jest powszechnie aprobowane, a nawet mile widziane przez większość partii. W ich interesie jest korzystanie z braku orientacji ich własnego elektoratu. Widać to zresztą było także w kampanii prezydenckiej, zwłaszcza w drugiej turze. Kandydaci na przykład wielokrotnie odwoływali się lub obiecywali działania wykraczające znacznie poza ich kompetencje. Wybierali też tematy dla siebie wygodne, unikali zaś tych, w których wypadliby słabo. Prymitywna retoryka górowała nad merytoryczną dyskusją. Świadomość, że będą wybierali wyedukowani, wymagający, krytyczni obywatele wymusiłaby inny charakter kampanii.

Czy wprowadzenie kryteriów kompetencyjnych dla potencjalnych wyborców zmieniłoby system? Mogę jedynie przewidywać, że znacznie ograniczyłoby liczbę uprawnionych do głosowania. W zależności od surowości kryteriów egzaminacyjnych mielibyśmy zapewne od kilku do kilkudziesięciu procent obecnej wielkości elektoratu. Jeśli ktoś chce nazwać to formą merytokracji, to proszę bardzo. Jestem w każdym razie za tym, aby każdy kto chce, a jest przeciętnie zdolny, mógł zdobyć odpowiednią wiedzę, umiejętności i kompetencje. Ustalenie szczegółowego ich zakresu musiałoby być poprzedzone debatą społeczną z udziałem różnych sił politycznych. Dochodzenie do konsensusu, zarówno w zakresie treści, jak i formy weryfikacji wyborczych uprawnień byłoby, jak przypuszczam, długim i żmudnym procesem. Podstawowym warunkiem jego inicjacji musiałaby być jednak powszechna wola polityczna. Wydaje się to więc obecnie postulatem z zakresu „politycznej fikcji”. Ale czy zmiana ustroju PRL pod koniec lat 80. nie wydawała się czymś zupełnie nierealnym?

Nawet jednak zreformowanie demokracji w kierunku większej świadomości wyborców i umożliwienia im głosowania zgodnie z ideami i celami własnymi i/lub własnej społeczności nie rozwiązałoby wszystkich problemów związanych z elekcją. Niektóre z nich nie mają bowiem charakteru systemowego, a raczej psychologiczny.

Ułuda ideału

Stworzenie warunków, które należałoby spełnić, aby móc w sposób oświecony dokonać wyboru nie wyeliminowałoby ograniczeń, które tkwią w nas samych. Powiedzmy, że mam dwoje kandydatów do wyboru. Adrian jest niedościgły w komunikacji z elektoratem, przekonujący i pełen mocy, lecz zbieżność swoich poglądów z jego oceniam jako nieidealną. Nie odpowiada mi, dajmy na to, jego entuzjazm dla imperialistycznego sojuszu, amerykańskiej obecności i stadny głos w antyrosyjskiej jeremiadzie. Ewa z kolei w zasadzie wyznaje te same wartości i opowiada się za tymi samymi politycznymi rozwiązaniami co ja, jednak jej skrajny pryncypializm i niedoskonałe umiejętności komunikacyjne sprawiają, że nie jest kandydatką bez wad. Jeżeli miałbym szukać ideału, to zapewne musiałbym odrzucić oboje. Adrian odpadłby za oportunizm w polityce zagranicznej, a Ewa za brak elastyczności i kandydackiego szlifu. Znów pozostałbym wierny swojemu rozeznaniu i zrezygnowałbym z poparcia tych, co do których mam jakieś zastrzeżenia. Inni zapewne, przy mojej elekcyjnej absencji, wybraliby kogoś znacznie bardziej odległego od mojego wyobrażenia o idealnym kandydacie czy kandydatce. Ale ja pozostałbym z czystym sumieniem, że ani nie poszedłem na kompromis z amerykańskim imperializmem, ani nie poparłem osoby bez większych szans na sukces.

Wyborcy identyfikujący się jako lewicowi w pierwszej turze w zasadzie mieli wybór między Robertem Biedroniem a Waldemarem Witkowskim. Większość z nich zagłosowała na kogoś innego, o ile w ogóle poszli na wybory. Nie znam nikogo, kto otwarcie przyznałby się do homofobicznych motywów niegłosowania na tego pierwszego. Wielu natomiast wypominało mu niedotrzymanie obietnic, zwłaszcza tej dotyczącej rezygnacji z mandatu europosła. Ten zarzut się ostaje tylko jeśli poszukujemy ideału. Warto zapytać samych siebie, czy nam nie zdarzyło się kiedyś nie dotrzymać obietnicy, ulec materialnej czy prestiżowej pokusie lub po prostu zmienić zdanie w ważnej sprawie, pomimo tego, że wcześniej zadeklarowaliśmy coś innego. Oczywiście od naszych reprezentantów mamy prawo wymagać więcej niż od siebie, jednak korzystając z tego prawa, obawiam się, że pozbywamy się tych reprezentantów. Dodać w tym kontekście warto, że także drugi, mniej znany kandydat był krytykowany choćby za niekonsekwencję w realizacji lewicowego programu, gdy – mając takie możliwości na poziomie lokalnym – nie stanął w obronie krzywdzonych pracowników. Czy kandydat powinien być eliminowany za – choćby jednorazowe – sprzeniewierzenie głoszonym ideałom? Odpowiedź, którą zaproponuję, w dużym stopniu wpisuje się w niedoskonałość świata, w którym żyjemy i głosujemy.

Psycholog Janusz Reykowski, jeden z głównych pomysłodawców i kluczowych uczestników Okrągłego Stołu w 1989 roku opublikował kiedyś w „Kolokwiach Psychologicznych” tekst o interesach i wartościach. Jego tezą było zestawienie tych dwóch obszarów jako pozornie sprzecznych i wykluczających się, lecz pozostających we wzajemnej interakcji. Partie i inne organizacje polityczne realizując określone wartości muszą jednocześnie, dbając o swoje funkcjonowanie i skuteczność oddziaływania, dbać o swoje interesy. Tak więc praktyka działania podmiotów politycznych nie może ograniczać się do implementacji ideałów, bo zwyczajnie stracą na znaczeniu, może nawet przestaną istnieć. Moim zdaniem, na poziomie jednostkowym, w kontekście naszej pogoni za politycznym ideałem ten przetarg między wartościami a interesami może przybrać formę łagodniejszych kryteriów akceptacji kandydata. Pewien kompromis między lewicowymi wartościami, jakimi są równość i wolność a interesem, jakim jest promocja kandydata o poglądach stosunkowo najbliższych naszym, wydaje się niezbędny, jeśli jesteśmy zainteresowani zmianami w ramach istniejącego systemu.

Antysystemowość według mnie nie musi oznaczać bojkotu każdej oferty systemu. Jego stopniową zmianę warto rozpocząć od przewietrzenia dyskursu publicznego. Przemówienie Zandberga w Sejmie po exposé Morawieckiego było dobrym przykładem wprowadzania na agendę tematów dotąd nieobecnych w mediach ani w świadomości wielu wyborców czy nawet dziennikarzy. Wprowadzenie Biedronia czy – co bardziej nierealne – Witkowskiego do drugiej tury pozwoliłoby nagłośnić tematy dotąd słabo obecne w świadomości społecznej. I nie musiałoby to wiązać się z rezygnacją ze zmiany systemu. Dążenie do socjalistycznych rozwiązań ustrojowych bynajmniej nie stoi w sprzeczności z pragmatycznym wyborem kandydata choćby trochę im życzliwszego niż oferowani przez dwie główne prawicowe partie.
Trwanie przy wartościach lewicy bez uwzględnienia jej interesów uważam za błąd. A w interesie lewicy jest przesunięcie dyskursu publicznego w stronę zgodną z lewicowymi wartościami. Dlatego też nie odmówiłem swojego głosu tym kandydatom, którzy są im choć odrobinę bliżsi, pomimo nieznośnej świadomości tego, jak niewiele ten głos waży.

Autor jest pracownikiem Instytutu Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Argentyny neoliberalna droga przez mękę

 „Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…