W kraju rządzonym przez socjalistów musiał powstać ruch protestu, by zapobiec postępującej degradacji ludzi pracy.

„Przynoszę wam solidarność Aten! (…) Mówią nam, że okupujemy place, ale to przecież oni chcą sprywatyzować wszystko, co należy do wszystkich!” – Janis Warufakis, były minister finansów w greckim rządzie Tsiprasa, grzecznie odczekał swoje, zanim, jak inni mówcy, na 5 minut dostał mikrofon, by zwrócić się do tłumu zebranego na paryskim Placu Republiki w ramach ruchu „Nuit debout” (ND). Miał mało czasu, więc szybko przeszedł do rzeczy, poparł główny postulat ND, tj. wycofanie projektu ustawy rządowej „socjalistów”, który faktycznie zniesie obowiązywanie Kodeksu Pracy w przedsiębiorstwach prywatnych: „Nie pozwólcie dewaloryzować pracy! Prezydencie Hollande, to nie może działać, to tylko pogłębi kryzys!”.

Warufakis dostał nie większe oklaski niż inni, jakby wszyscy już słyszeli to, co usłyszeli. Niektórzy kręcili nosem, że pojawił się w towarzystwie kilkunastu fotografów i kamer, co miałoby potwierdzać rozpowszechnioną na Placu tezę, że media interesują się ruchem ND tylko, kiedy pojawiają się tam medialne gwiazdy, albo gdy po wieczorno-nocnych spotkaniach dochodzi do zamieszek z policją i niszczenia witryn banków. Warufakis zawitał do Paryża w ramach światowej promocji swej książki „Czy słabi zasługują na swój los?”. Potraktowano go raczej z sympatią, ale widać, że na Placu znani politycy furory nie robią.

Historia głupiej pindy

Tego samego wieczora (w sobotę 16 kwietnia) zainteresował się ND Alain Finkielkraut, francuska postać telewizyjna par excellance, filozof polityczny, jeden z najznakomitszych przedstawicieli bardzo silnego nad Sekwaną lobby proizraelskiego, od niedawna członek Akademii. Przyszedł bez medialnej obstawy, ale w Paryżu każdy rozpozna go z odległości kilometra. Słuchał sobie przemówień, spacerował, aż po godzinie zrobiło się w tłumie małe poruszenie, parę osób zaczęło wyzywać go od faszystów i rasistów, ktoś poradził mu opuszczenie Placu. Odprowadzono go do bulwaru, gdzie komórki nagrały zaiste gombrowiczowską scenę: filozof odcinał się tym samym, powtarzając głośno ”faszyści!”, zaczął infantylnie przedrzeźniać jakąś kobietę, która wypominała mu jego zaangażowanie na rzecz skrajnej prawicy, by w końcu wykrzyczeć, że jest „głupią pindą”…

Tego wieczora i przez całą niedzielę nie było we Francji serwisu informacyjnego, który nie zaczynałby się potępieńczym wykrzyknikiem „Alain Finkielkraut wyrzucony z ND!” Oburzeni parlamentarni politycy z lewa i prawa zaczęli się licytować w określaniu spotkań ND jako „zaprzeczenia deklarowanego pluralizmu”, „manifestacji sekciarskiego lewactwa opartego na nienawiści”, a w poniedziałek rano niektóre artykuły redakcyjne nie omieszkały eksponować słowa „antysemityzm” i podkreślać, że z ludzi zebranych na Placu Republiki „opadły maski”. Sam Finkielkraut, występując w radiu społeczności żydowskiej RNJ dodał, że mało brakowało, by stał się „ofiarą linczu”.

Finkielkraut, syn żydowskich emigrantów z Polski, należy do filozoficznego nurtu tzw. nowych reakcjonistów, nie przestaje mówić o obronie Francji przed „muzułmańską inwazją” jako wyrazie patriotyzmu „prawdziwych Francuzów” i „wspólnocie judeochrześcijańskiej”, która powinna solidaryzować się z postępowaniem rządu Izraela w Palestynie. Kilka razy był oskarżany w sądzie o wypowiedzi rasistowskie, ale na ogół potrafił się wybronić. Incydent z Placu Republiki z pewnością trwale zmieni stosunek mediów do ruchu „Nuit debout”, i tak do tej pory niezbyt entuzjastyczny.

W prawicowym „Le Figaro” (własność koncernu zbrojeniowego Dassault) przygoda Finkielkrauta została uczczona wielkim esejem o „faszyzmie antyfaszystów”. W „lewicowym” dzienniku  „Libération” (własność Patricka Drahiego, izraelskiego miliardera) tekst o „rażącej słabości intelektualnej” ND. W wielkonakładowym „Le Parisien” (własność miliardera Bernarda Arnaulta) artykulik wyjaśniający, że ND to właściwie „sami komuniści”.

Zagadka Nocy Działania

Wyrażenie „Nuit debout” jest idiomem, stąd pewne trudności z tłumaczeniem tej nazwy na polski – „Noc na stojąco”, „na nogach”? Jeśli zatrzymać się na najprostszym sensie, to „noc jakiejś aktywności, oprócz seksu”, „noc działania”: jej celem ma być wypracowanie i stworzenie jakiejś społecznej alternatywy dla zastanych „wypaczeń demokracji”, która jest według uczestników „immanentnie” podporządkowana oligarchii finansowej, oferując ludziom jedynie pozorny wpływ na rządzenie i bieg wydarzeń.

Do tej pory porównywano ruch ND do najróżniejszych zjawisk: maja 1968 r., hiszpańskiego Podemos, ateńskiej agory, Occupy Wall Street, londyńskiego Hyde Parku, nawet Woodstocka. Trudności z konkretniejszą kwalifikacją odzwierciedlają pewną bezradność komentatorów, nawet tych życzliwych. Początkowo zresztą  światek polityczno-medialny nie dawał tym obywatelskim spotkaniom więcej niż „parę dni istnienia”. Dopiero, gdy inicjatywa zaczęła pojawiać się w innych miastach i utrwalać się w Paryżu, stała się celem ataków z różnych stron. Z lewej zarzuca się z reguły, że zbierają się tam „bobos” (skrót od burżuazja-bohema), tj. „młodzi, wykształceni, z dużych miast”, co jest tzw. częściową prawdą, bo są tam ludzie w każdym wieku, różnych klas społecznych i poglądów (orbitujących jednak wokół tego, co zwykło nazywać się lewicą).

ND rządzi się czymś w rodzaju demokracji bezpośredniej. Obrosła „warsztatami” i „komisjami”, które debatują nad całą paletą problematyki społecznej – ekologia, prawa pracownicze, bezrobocie, równość kobiety-mężczyźni, mieszkalnictwo, emerytury, kultura, itd., powstaje nawet projekt „obywatelskiej konstytucji”. Powstało radio ND, na placu pojawiają się różne zaangażowane kapele i trupy teatralne, co może sprawiać wrażenie fiesty. Powstało już sporo wycinkowych projektów społecznych i propozycji legislacyjnych publikowanych stopniowo w internecie. Widać tam autentyczną pracę organizacyjną  i solidarność, ale, prawdę mówiąc, nikt nie wie, czym to się skończy. Jedni przewidują, że obecne „przygotowanie medialne” zapowiada siłowe rozwiązanie ND (na podstawie przepisów ciągle obowiązującego we Francji stanu wyjątkowego), inni, że wprost przeciwnie, ruch przerodzi się w społeczną siłę, która obali ustawę o Kodeksie Pracy i przetrwa stan wyjątkowy, choćby miało dojść do walk ulicznych.

Gry przedwyborcze       

Już za rok we Francji wybory prezydenckie i, nieco później,  parlamentarne. Kandydatów na prezydenta jest już ze 20, więc zostańmy przy tych, którzy liczą się z dzisiejszej perspektywy. Na lewicy sprawa jest prosta: jest tylko jeden kandydat, który może konkurować z innymi – Jean-Luc Mélenchon z Frontu Lewicy. Już przystąpił do kampanii i wygląda to całkiem obiecująco, zbiera wokół siebie coraz więcej zwolenników i sondażowo depcze po piętach innych kandydatów. Po prawej stronie „socjaliści” będą pewnie forsować Hollande’a, choć na razie z sondaży wynika, że nijak nie mógłby przebrnąć przez pierwszą turę. Ich ujmowaną w sondażach kandydaturą alternatywną byłby Emmanuel Macron, obecny „socjalistyczny” minister gospodarki, były doradca Hollande’a, rzutki finansista, który został milionerem dzięki pracy dla Banku Rothschildów. Według sondaży miałby zresztą większe szanse niż Hollande, gdyż jest też ulubieńcem tzw. opozycji. Ale wśród Republikanów największe poparcie ma póki co Alain Juppé, były premier z czasów Chiraca, a wcześniej i później wielokrotny minister różnych tek. Oczywiście będą partyjne prawybory, w których dojdzie do decydującego starcia między nim a Sarkozym, szefem partii, więc trudno powiedzieć, który z nich będzie ostatecznym kandydatem.

Niemal wszystkie sondażowe konfiguracje i symulacje przewidują, że tylko jedna osoba może być dziś pewna wejścia do drugiej tury – szefowa Frontu Narodowego (FN) Marine Le Pen. Jednocześnie te same symulacje przewidują, że na pewno wygrałaby tylko wtedy, gdyby jej przeciwnikiem był Hollande. Jest to prognoza dość anegdotyczna, bo „socjaliści” przewidują z kolei, nie bez racji, że właśnie w takiej konfiguracji Hollande ma jednak szanse wygrać, gdyż spanikowani Republikanie wezwą wtedy swoich wyborców do głosowania na „socjalistę”, tym bardziej, że uważają program gospodarczy FN za „marksistowski”. Problemem pozostaje dla Hollande’a pierwsza tura, lecz rząd zaczął już dawać podwyżki funkcjonariuszom państwowym i liczy na odwrócenie tendencji (dziś prawie 80% Francuzów nie życzy sobie, by Hollande w ogóle kandydował). Prawdę mówiąc Hollande mógłby przejść do drugiej tury jedynie w przypadku jakiegoś wstrząsającego wydarzenia, jak zamachy terrorystyczne, które już dwukrotnie przejściowo  podniosły mu poparcie o 20 proc.

Wśród wymienionych wyżej kandydatów tylko dwoje sprzeciwia się projektowi ustawy o pracy i obowiązującemu stanowi wyjątkowemu: Mélenchon i Le Pen. Ich ugrupowania raczej się nienawidzą, ale ich polityczna argumentacja przeciw postępom prekaryzacji społeczeństwa jest niemal identyczna. Po czterech latach rządów Hollande’a już 90 proc. wszystkich nowych umów o pracę to kontrakty terminowe. Nie są one oczywiście tak śmieciowe jak w Polsce, ale ich upowszechnianie budzi obawy zwykłych ludzi. Ustawa, która jest pierwszym powodem powstania ND, zachwieje całym francuskim systemem socjalnym, jeśli przejdzie. Szykują się kolejne masowe protesty, mimo odpowiedniej medialnej obróbki ze strony oligarchii. Francja coraz bardziej przypomina przyszłe pole społecznej bitwy.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.
  1. Pora dokonać historycznej rewizji, potępić Karola Martela i ponownie popatrzeć, jak Londyn rozwiązuje problemy dobrego rządzenia, szykując pierwszego islamskiego kandydata na burmistrza. Ciekawe, że wszędzie gdzieś znajdzie się wątek polski, co zawsze pobudza narodowy bębenek, nawet, jeśli bohater rozstal sie z krajem.

  2. A może wreszcie skończyć z tą źle pojmowaną poprawnością polityczną? Ostatecznie jest kilkadziesiąt lat po Holocauście, Żydzi niejednokrotnie udowodnili, że w odniesieniu do Palestyńczyków, czyli w walce o własną „przestrzeń życiową” potrafią być nie mniej okrutni, niż hitlerowcy, a milczenie wobec ich zbrodni ośmiela ich do coraz większej bezczelności.
    Poza tym zamykanie ludziom ust „antysemityzmem” jest śmieszne gdy już wiadomo, że Żydzi to nie jest grupa jednolita etnicznie, semici stanowią wśród nich mniejszość, natomiast większość wśród współczesnych uchodźców z Bliskiego Wschodu. Czyli … to Żydzi są antysemitami.

  3. Oj to typowy mechanizm że Żyd wzywa do faszyzmu. U żydów też jak i polaków są odpady społeczne z nowotworami na mózgu. W dwudziestoleciu jak polacy z przerażeniem obserwowali barbarzyństwo średniowieczne plebsu na czele z Hitlerem w Niemczech, to i w Polsce byli tacy którzy się Adolfem zachwycali i nawet zdarzali się Żydzi. Chyba był nawet o tym film, jak młody faszysta dowiaduje się że jest Żydem. Na gruncie psychologii egzystencjalnej to łajdacy, którzy pragną oszukać i siebie i innych, bo wstydzą się swojego żydostwa. Ten sam mechanizm jest u ” prawdziwych polaków”, im bardziej szkodzą tym głośniej wyją że prawdziwi. Nie idzie za tym zmiana by nie szkodzić, tylko złodziej najgłośniej krzyczy …łapać złodzieja.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Para-demokracja

Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…