Rok 2017 był cholernie dobry dla działających w Polsce przedsiębiorstw. Ich zyski netto wzrosły do 145,3 mld złotych. Oznacza to, że kapitaliści zarobili o 8,1 proc. więcej niż w roku poprzednim. Warto też wspomnieć, że zysk wykazało prawie 81 proc. przedsiębiostw w naszym kraju. Znakomicie wyglądają również perspektywy na rok bieżący, gdyż w 2017 roku nakłady inwestycyjne wyniosły aż 126,2 mld zł i były o 3,4 proc. wyższe niż przed rokiem. Innymi słowy – interesik się kręci, bogaci liczą szmal, a widoki na pomnażanie kapitału klarują się w coraz piękniejszych barwach.
No dobrze, a co słychać u tych, których codzienny wysiłek składa się na ten dobrobyt? Czy pracownicy również mają powody do zadowolenia? Według premiera Morawieckiego – nie powinni mieć powodów do narzekania. Trzy dni temu szef rządu gościł w zakładzie Remtrak w Idzikowicach koło Łodzi. Kamera zarejestrowała sztywnego faceta w garniturze ściskającego dłonie zakłopotanym pracownikom. Morawiecki oświadczył, że płaca minimalna w Polsce będzie w tym roku „wyższa niż pierwotnie zakładaliśmy”, czyli 2150 złotych brutto. Premier z wyraźnie wybrzmiewającą dumą w głosie zakomunikował też, ze kwota ta „stanowi symbol tego, ze gospodarka (w wizji PiS – przyp.red) opiera się nie na niskich płacach, ale na rosnących płacach”.
Dobre samopoczucie nie jest oczywiście niczym złym. Widać jednak, że Morawiecki i jego ekipa wyraźnie odklejają się od rzeczywistości, płynąc na fali wyobrażenia o wyjątkowej misji swoich rządów i dobrodziejstwach, jakie fundują polskiemu społeczeństwu. 2250 zł brutto to nieco ponad 1600 zł na rękę, czyli niecałe 400 euro. Pracownikowi niemieckiemu, francuskiemu czy holenderskiemu na wieść o takiej stawce nie chciałoby się nawet otworzyć powieki, a co dopiero drałować do roboty. Nie powala również wysokość płacy minimalnej godzinowej. Wzrosła dokładnie o złotówkę – do 14,70 zł, czyli nieco ponad 3 euro. Dla porównania – w RFN wynosi ona 8 euro.
Morawiecki, wespół z ministrą od pracy i rodziny przez ostatnie dni bombardują opinie publiczną opowieściami o polityce wzrastających płac. Wzrastające wynagrodzenia są w Polsce faktem. Pensje rosną, bo muszą rosnąć. W przeciwnym wypadku dobrodzieje przedsiębiorcy musieliby postawić za maszynami swoich bliskich, czy w najczarniejszym scenariuszu – siebie. Powodem nie jest jednak polityka rządu, lecz sytuacja na rynku pracy. Karteczki z napisem „zatrudnię pracownika” znajdujemy niemal za każdą witryną. Problem ze znalezieniem chętnych do pracy mają szczególnie duże firmy, zatrudniające ponad 250 osób. Aż 3/4 z nich narzeka ma brak rąk do pracy. Mimo to kapitaliści nadal nie zamierzają się dzielić z nami swoimi zyskami. Pokazuje to statystyka udziału płac w PKB, określająca to, ile wypracowanego bogactwa przypada pracownikom, a ile jest zagarniane jest kapitał. W tej klasyfikacji nasz kraj jest na szarym końcu Unii Europejskiej z wynikiem 48 proc. Średnia unijna wynosi 55,4 proc., a największy kawałek tortu dostają pracownicy słoweńscy – 60 proc. wartości.
Właściciele firm wolą przeznaczyć zyski na inwestycje czy konsumpcję własną. To oczywiste i zgodne z podstawową logiką systemu kapitalistycznego. O podwładnych zaczynają myśleć dopiero wtedy, gdy zaczyna im się palić grunt pod nogami, gdy na rynku brakuje chętnych do podjęcia pracy, a „rezerwowa armia” z zagranicy nie prezentuje pożądanych kwalifikacji i zdolności adaptacyjnych. Dlatego obecnie płace rosną najszybciej w sektorze zarządzania i pracowników wykwalifikowanych. Zatrudnieni na niższych szczeblach mogą liczyć jedynie na związki zawodowe.
Zbiorowe formy wysuwania żądań dotyczą jednak coraz mniejszej ilości miejsc pracy. W Polsce znacząco spadła liczba pracowników objętych układem zbiorowym pracy – z 25 proc. w 2000 roku do 15 proc. w 2016 rok. To realna tragedia dla obywateli, których praca jest tania i łatwo zastępowalna. Obecnie są skazani na wegetację, dzieląc niedolę z Ukraińcami, czy coraz częściej Banglijczykami czy Hindusami.
Rząd Prawa i Sprawiedliwości nie wykazuje najmniejszej woli do poprawy losu pracowników, którzy są poddawani w Polsce najcięższemu wyzyskowi. Morawiecki z Rafalską wciskają ludziom ciemnotę. Oczekując, że klasa pracująca będzie ich całować po łapkach za możliwość harowania za 1600 zł, pokazują tylko, że nie mają wstydu. Ekipę PiS, podobnie zresztą jak każdy prawicowy rząd, charakteryzuje to, że jedynie sprawa wrażenie dbałości o ludzi, w rzeczywistości sprawnie realizując interesy silnych i bogatych. Płaca minimalna w obecnej wysokości nie zagraża strukturze podziału tortu wartości. Stałoby się tak dopiero wtedy, gdyby porządny, prospołeczny rząd zadekretował minimalne uposażenie na poziomie 3000 zł na rękę, co nie byłoby żadną rewolucją, a jedynie odważnym krokiem, przybliżającym nas do fundamentalnej sprawiedliwości. Tej odwagi jednak obecnej władzy wyraźnie brakuje.
AI – lęk czy nadzieja?
W jednym z programów „Rozmowy Strajku” na kanale strajk.eu na YouTube, w minionym tygodniu…
…i czwarte pytanie, choć przy tym poziomie ekonomicznej ściemy można ich namnożyć o wiele więcej: czy „zagraniczni inwestorzy” inwestują w Polsce, bo jest tu kilkakrotnie niższa wydajność pracy?! czy może dlatego, ze Polakom można zapłacić za pracę kilkakrotnie mniej niż w Niemczech? Az prosi się o jakiś rzetelny artykuł jakiegoś rzetelnego fachowca, bo to co wyrabiają ekonomiści zblatowani z kapitałem to jawna kpina ze zdrowego rozsądku.
Pracodawcy i ich psy łańcuchowe – polscy ekonomiści – tłumaczą ciemnemu ludowi, że pracownik w Polsce musi zarabiać kilka razy mniej niż pracownik w Niemczech, bo „Polska jest krajem biedniejszym od Niemiec i w Polsce wydajność pracy jest niższa”. Pierwsze w związku z tym pytanie rodzi się takie – czy pracodawcy w Polsce też zarabiają kilka razy mniej niż w Niemczech? A jeśli tak, co trzyma ich w Polsce?! Drugie zaś brzmi: co ma piernik do wiatraka?! Jeśli firma niemiecka produkuje spinacze i sprzedaje je w Europie i firma polska też produkuje spinacze i sprzedaje je w Europie, w podobnej cenie, to co do płacy ma „bogactwo kraju”? To tylko pretekst, by płacić mniej. No i wreszcie trzecie pytanie: jeśli rzeczywiście wydajność pracy w polskiej fabryce spinaczy jest kilka razy niższa niż w niemieckiej – kto za to odpowiada: organizator pracy czy pracownik?!
„a „rezerwowa armia” z zagranicy nie prezentuje pożądanych kwalifikacji i zdolności adaptacyjnych.”
Rezerwiści z zagranicy prezentują najbardziej pożądane w polskiej niedorozwiniętej gospodarce kwalifikacje (czyt. brak), ale zadowalają się tym, co Polacy słusznie nazywają ochłapami, ponieważ są tutaj tylko tymczasowo i/lub są przyzwyczajeni do fatalnych standardów zatrudnienia. Otwarcie granic i rynków pracy ma sens tylko dla państw o niemal identycznym poziomie zamożności, czego tzw. „lewica”, a praktycznie krety libertariańskich ekstremistów, nie chcą przyjąć do wiadomości. Zadekretowanie płacy minimalnej w dowolnej wysokości nie stanie się przyczynkiem do zwiększenia dobrobytu polskich pracowników, jeżeli naturalna dynamika wzrostu płac będzie dalej torpedowana niekontrolowaną imigracją.