Ani ofiary katastrofy w bangladeskiej szwalni Rana Plaza ani ich rodziny do tej pory nie uzyskały odszkodowań, a kampanie społeczne na temat warunków pracy w sweatshopach miały na celu bardziej wypranie sumień zachodnich konsumentów niż zasadniczą zmianę stanu rzeczy.

Minęły dwa lata odkąd w bangladeskiej prowincji Szabhar, nieopodal stolicy kraju Dhaki, ośmiopiętrowa szwalnia zawaliła się na głowy pracujących w niej ludzi. Zginęły 1134 osoby, prawie 2 tys. zostało rannych – wiele straciło kończyny, doznało poważnych urazów, nigdy nie będzie w stanie utrzymywać się samodzielnie ani normalnie funkcjonować. W fabryce szyto ubrania dla zachodnich koncernów odzieżowych, m.in. dla polskiej korporacji LPP, czyli twórcy takich marek jak Cropp, Reserved czy House, ale także dla Benettona, Bonmarche, Primarku, Walmartu i wielu innych światowych marek. Zachodni świat na chwilę przystanął i patrzył, jak z gruzów wyciąga się kolejne śniade ciała młodych szwaczek. Ale już trzy dni później zakłady na terenie całego kraju wznowiły pracę, protestujący pracownicy sweatshopów zostali zagonieni z powrotem do maszyn, a zachodnie media wróciły do rozważań o kształcie pupy Kim Kardashian. Ofiary i ich rodziny do tej pory nie uzyskały odszkodowań, a kampanie społeczne na temat warunków pracy w bangladeskich sweatshopach miały na celu bardziej wypranie sumień zachodnich konsumentów niż zasadniczą zmianę stanu rzeczy.

23 kwietnia 2013 roku na murach budynku Rana Plaza zauważono pęknięcia, spowodowane najprawdopodobniej tym, że jego konstrukcja przeznaczona była na biura i punkty usługowe, a ciężar na i drżenia powodowane przez ogromne maszyny, pracujących w fabrykach. Sklepy oraz bank, znajdujące się na niższych piętrach zostały zamknięte, ale pracownice szwalni zostały zmuszone do przyjścia do pracy. Tym, które obawiały się o swoje bezpieczeństwo, zagrożono zwolnieniami oraz odebraniem pensji. 24 kwietnia do pracy przyszły 3 122 osoby. O 8:57 budynek zaczął się walić.

4 mln niewolników

Bangladesz jest krajem, w którym co czwarty obywatel żyje za mniej niż 2 dol. dziennie. Przemysł odzieżowy odgrywa kluczową rolę, jest drugim największym (po Chinach) eksporterem odzieży na świecie. W latach 2013-2014 wyeksportował towar wart prawie 25 mld dol. W 4,5 tys. sweatshopów pracuje 4 mln ludzi. 80 proc. z nich stanowią kobiety, głównie migrantki z biednych regionów wiejskich. Według Związku Bangladeskich Producentów i Eksporterów Odzieży (ang. BGMEA) 20 milionów ludzi jest ściśle uzależnionych finansowo od tej gałęzi przemysłu. W fabrykach panuje koszmarny wyzysk, nieporównywalny z żadnym innym krajem regionu i to mimo znaczącego wzrostu płacy minimalnej w 2013 roku – z 39 na 68 dol. miesięcznie. Nadal jest to najniższa płaca minimalna na świecie. Wzrost ten wymuszony został przez gwałtowne protesty społeczne, brutalnie zresztą tłumione przez siły rządowe – niewidzialna ręka rynku czasem musi pomagać sobie całkiem widzialną i materialną policyjną pałą.

Płonące fabryki

Kilka miesięcy przed zawaleniem się Rana Plaza doszło do podobnej katastrofy w mniejszej skali, w szwalni Tazreen Fashion. Kiedy w listopadzie 2012 roku zawyły syreny ostrzegawcze, kierownicy zabronili pracownikom wychodzić, twierdząc, że to tylko ćwiczenia i że mają wracać do pracy. 112 osób spłonęło żywcem, wiele innych zostało rannych, skacząc z budynku przez okna. Szwaczki z Tazreen szyły m.in. mundury amerykańskich marines i ubrania dla duńskiej firmy C&A, obecnej na polskim rynku, a także dla amerykańskiego Walmartu. Rana Plaza i Tazreen Fashion to nie odosobnione przypadki. W samych pożarach fabryk w latach 2006-2010 zginęło w Bangladeszu 500 osób. Od czasu katastrofy w Tazreen organizacje walczące o poprawę bezpieczeństwa pracy odnotowały 68 innych pożarów, w których życie straciło 30 osób, a ponad 800 zostało rannych.

„Właściciele fabryk dążą przede wszystkim do maksymalizacji zysku, oszczędzają więc na bezpieczeństwie pracowników, na wentylacji i na urządzeniach sanitarnych (…), nie buduje się wyjść ewakuacyjnych ani nie wstawia się gaśnic” – piszą autorzy raportu Human Rights Watch, który ukazał się na drugą rocznicę katastrofy w Rana Plaza i dotyczy obecnej sytuacji pracownic bangladeskich sweatshopów. Jak twierdzą, oszczędza się też na wodzie. Wyraźny zapisy w bangladeskim kodeksie pracy, który nakazuje właścicielowi fabryki zapewnienie dostępu do wody pitnej, jest notorycznie łamany. Pracownice skarżą się, że woda, teoretycznie przeznaczona do picia, jest czasem tak brudna, że pływają w niej robaki. W fabrykach nie ma miejsca przeznaczonego na jedzenie, a nie wolno spożywać posiłków na halach produkcyjnych, też zresztą potwornie brudnych, często więc zmuszone są jeść w cuchnących toaletach.

„Nie nadajesz się, chodź się pieprzyć”

Przede wszystkim jednak oszczędza się na płacach. Z perspektywy nabywców szytej w Bangladeszu odzieży, stawka 68 dol. miesięcznie jest śmiesznie niska, jednak, jak alarmuje Human Rights Watch, wysokość wynagrodzeń i tak jest zaniżana, jeśli pracownice nie wyrobią limitów, często wyśrubowanych powyżej granic możliwości. Nieprzestrzegane jest prawo do płatnego urlopu wypoczynkowego i macierzyńskiego, szwaczki zmuszane są do pracy w nocy, w święta i w dni wolne, a fabrykanci regularnie nie wypłacają należnych nadgodzin i spóźniają się z pensją. Łamanie prawa pracy nie wiąże się w większości przypadków z żadnymi konsekwencjami. Najgorzej jest w małych fabrykach, które nie mają stałych zleceń i opierają się na krótkoterminowych zamówieniach. Trudniej powiązać je z zachodnimi kontrahentami, którzy od czasu Rana Plaza zaczęli dbać o swój wizerunek. To tam najczęściej też stosuje się przemoc psychiczną i fizyczną wobec pracownic.

„Któregoś dnia spóźniałam się z wykonaniem mojego dziennego limitu. Kierownik złapał mnie za kark, podniósł i dwukrotnie uderzył w twarz. Potem zaciągnął mnie do pokoju i kazał podpisać czystą kartkę papieru – później pewnie dopisałby, że sama zrezygnowałam. Nie zgodziłam się i w końcu zostałam w pracy. Nie skarżyłam się na bicie, wtedy na pewno by mnie zwolniono” – mówi pracownica fabryki w Dhaki, cytowana w raporcie HRW. Pracownice są szykanowane za korzystanie z toalety, unikają więc picia wody w trakcie pracy. W raporcie podaje się też przykłady molestowania seksualnego. „Kierownik zmiany obłapiał ją i mówił rzeczy w stylu <nie nadajesz się, żeby tu pracować, choć na dwór się pieprzyć>. Odciągał ją od maszyny i próbował zmusić do wyjścia na zewnątrz. Wszystko dlatego, że nie udało jej się wypracować dziennego limitu” – opisuje sytuację z pracy szwaczka, zatrudniona w innym sweatshopie w stolicy Bangladeszu.

Niebezpieczne związki

Liczba związków zawodowych w przemyśle odzieżowym wzrosła w ciągu ostatnich dwóch lat o ponad 200 proc. – rząd Bangladeszu, pod wpływem nacisków światowej opinii publicznej, ułatwił ich rejestrowanie, wyjątkiem są tu jedynie Specjalne Strefy Eksportowe, w których żadne organizacje pracownicze nie mogą istnieć. I chociaż wzrost ten jest imponujący, to ciągle jest to kropla w morzu. W tej chwili w całym sektorze funkcjonuje 416 komisji związkowych, zakładów jest natomiast 4,5 tys. Ochrona prawna związków istnieje głównie na papierze, co przekłada się na ich niewielką skuteczność – działaczki ze strachu przed prześladowaniem i zwolnieniem często boją się podejmować walkę o prawa zatrudnionych.

Najbardziej popularną represją, znaną zresztą również nad Wisłą, jest zwalnianie z pracy liderek związkowych albo wysuwanie wobec nich kryminalnych zarzutów, gorliwie ściganych zresztą przez organy ścigania. Podejmowano także próby tworzenia tzw. „żółtych związków zawodowych”, ściśle współpracujących z zarządami fabryk. Jednak jeśli to okazuje się nieskuteczne, fabrykanci stosują groźby i przemoc fizyczną wobec związkowych liderów.

Metalowym karniszem

Niektóre fabryki wynajmują specjalnych bandytów, zwanych „mastanas”, których zadaniem jest zastraszanie i bicie działaczek i działaczek związkowych. Policja i prokuratura nie są zwykle zainteresowane ściganiem tego typu przestępstw. W raporcie HRW znalazła się m.in. opowieść szwaczki, która próbowała w swojej fabryce założyć związek zawodowy w styczniu zeszłego roku. „Bili mnie metalowym karniszem; byłam w ciąży. Wezwano mnie do pokoju prezesa, potem przewieziono mnie do sal, używanych przez kierownictwo. Tam pobili mnie wynajęci w tym celu bandyci. Inne pracownice też były w ten sposób wzywane i też były bite. Próbowali mnie zmusić do podpisania czystej kartki papieru, a kiedy się nie zgodziłam, znowu zaczęło się bicie. Mówili, że mam zaprzestać prób założenia związku i podpisać papier”. Kobieta ostateczne została zwolniona i nigdy nie otrzymała zarobionych przez siebie pieniędzy.

Munir Moniruzzaman Sikder z Narodowej Federacji Związków Zawodowych Przemysłu opowiadał o mastanas, którzy dowiedzieli się o jego spotkaniach z działaczkami związkowymi z fabryki Pioneer Knitwear (ang. „pionierskie dzianiny”). „Chcieli mnie zmusić, żebym powiedział, ile osób działa w związku i żebym podał ich nazwiska. Mówili, że właściciele fabryk mają dużo pieniędzy i że zapłacili im wystarczająco, żeby pobili mnie na śmierć. Bili mnie kijami do hokeja, złamali mi nogę, bili po całym ciele, po plecach, po ramionach. Jeden z nich wrzeszczał, że jeśli jeszcze raz wypowiem głośno nazwę Federacji, utną mi język” – mówił Sikder. Czterech innych aktywistów z Bangladeskiej Federacji Solidarności Pracowniczej, dużej organizacji związkowej, zostało zaatakowanych w lutym 2014 roku, kiedy zaangażowali się w pomoc pracownikom Chunji Knit Ltd., fabryki należącej do producenta z Korei Płd., mastanas przestali ich bić dopiero wtedy, kiedy byli przekonani, że jeden z nich nie żyje. Kiedy BFSP wytoczyło sprawę Chunji Knit, właściciel firmy oskarżył ich o dewastację zakładu i kradzież urządzeń sanitarnych. Chunji Knit, w czasie kiedy doszło do pobicia i procesu, produkował odzież dla C&A. „Fakt, że nie jesteśmy już klientem firmy, odbiera nam prawo do rozmowy na ten temat z jej kierownictem” – odpisał grzecznie na pytania HRW Philip Chamberlain, dyrektor odpowiedzialny za dział społecznej odpowiedzialności biznesu duńskiego koncernu.

Świadomość własnej bezsilności sprawia często, że groźby i psychiczny terror wystarczają, żeby zastraszyć pracownice. „Kiedy zaczęłam pracę, mój przełożony wezwał mnie do siebie. Powiedział, że zanieczyszczam fabrykę. Ze jestem dziwką i powinnam pracować w burdelu, a nie przy maszynie. Potem przez jakiś czas byłam cicho, bałam się przeciwstawiać kierownictwu, ale zdałam sobie sprawę, że to o to chodziło, żeby mnie sponiewierać, zastraszyć” – opowiadała w listopadzie 2013 roku działaczka związkowa w jednej z fabryk.

Państwo po stronie kapitału

Teoretycznie istnieją w Bangladeszu instytucje, których celem jest stanie na straży prawa pracy. W Ministerstwie Pracy i Zatrudnienia jest nawet specjalny departament, którego rolą my być współpraca ze związkami zawodowymi. Brak mu jednak zarówno woli politycznej jak i prawnych możliwości do zatrzymania wyzysku i przemocy w przemyśle odzieżowym. Pracownicy DP (Departamentu Pracy) nie mają mocy przywrócenia do pracy zwolnionego związkowca, ten może jedynie skierować sprawę do sądu pracy, który działa bardzo powoli i nieskutecznie. Na cały Bandgladesz, w którym mieszka 166 mln ludzi, działa tylko siedem sądów pracy i jeden apelacyjny, w dodatku nawet po wygranej fabrykanci rzadko dostosowuję się do wyroku, jeśli jest dla nich niekorzystny. DP nie ma nawet też obowiązku rozpoczynać śledztwa i przeprowadzić kontroli, kiedy zgłaszane są przypadki naruszeń prawa. Jak twierdzą związkowcy, z którymi kontaktowali się autorzy raportu HRW, pracownicy tej instytucji po prostu stoją po stronie fabrykantów. „Żeby zarejestrować związek, trzeba dać łapówkę, inaczej papiery w ogóle nie zostaną przyjęte. Potem okazuje się, że ten sam urzędnik wziął pieniądze też od właściciela fabryki, żeby związku nie było” – mówi jeden ze związkowców. Inny opowiada, jak podczas kontroli fabryki inspektor z DP uderzył go w twarz i krzyczał, że poza nim wszystkim w zakładzie jest dobrze, prawo pracy jest przestrzegane i nie ma powodu, żeby zakładać organizację pracowniczą.

Cała nadzieja w korporacjach?

W wielu przypadkach jedyną instancją, chociaż bardzo niepewną, do której odwołać się mogli prześladowani pracownicy, okazały się zachodni klienci sweatshopów. We wrześniu 2014 roku właściciele fabryki Designer Jeans w ciągu jednego miesiąca wysunęli zarzuty karne wobec 110 pracowników i pracownic, w tym wobec wszystkich członków nowopowstałego związku zawodowego, oskarżając ich m.in. o kradzieże i niszczenie mienia zakładu. Wszyscy pracownicy zostali przywróceni do pracy po interwencji największego klienta Designer Jeans, niemieckiego marketu Lidl. H&M i C&A za to doprowadziły do chwilowej poprawy sytuacji we wspomnianej wcześniej fabryce Pioneer Knitwear, która zobowiązała się do opłacenia kosztów leczenia Sikdera, pobitego związkowca i przywrócenia do pracy kilku innych, zwolnionych za swoją działalność.

Jednak w rzeczywistości żadna z firm nie ma ambicji pełnić stałego nadzoru nad przestrzeganiem prawa pracy i przepisów BHP stale – to przecież generowałoby koszty i sprawiało, że produkcja byłaby droższa. W większości przypadków szumnie ogłaszana i wpisywana w strategie firm taki jak H&M czy C&A troska o warunki pracy bangladeskich szwaczek opiera się na zapowiadanych wcześniej kontrolach wybranych fabryk. „Kiedy przyjeżdżają kontrole z zagranicy, dzień wcześniej dostajemy maski, rękawice, całą odzież ochronną, której na co dzień nie widujemy. Każą nam mówić, że wszystko jest w porządku, jeśli zrobimy inaczej – zwolnią nas. Przyjeżdżają mniej więcej raz na miesiąc”, mówi szwaczka z przedmieść Dhaki. Tak samo wyglądała sytuacja w Rana Plaza. Abdour Rouf, były pracownik jednej z pięciu fabryk, które mieściły się w zawalonym budynku opowiada, że w dzień kontroli dzieci, pracujące na co dzień przy maszynach, miały zostać w domu albo po prostu schować się w toalecie. Wizytowane są tylko duże zakłady, które mają podpisane umowy bezpośrednio z zachodnimi firmami – do mniejszych, stojących dalej w łańcuchu dystrybucji, nikt nie zagląda.

Moda na niepłacenie

Najbardziej rażącym przykładem na to, jak bardzo powierzchowne są deklaracje zachodnich koncernów jest fakt, że do tej pory wciąż nie wypłacono odszkodowań ofiarom i rodzinom ofiar Rana Plaza. Na koncie specjalnego funduszu, stworzonego przez Międzynarodową Organizację Pracy, wciąż brakuje jednej trzeciej zadeklarowanej kwoty; wpłacono 21 z 30 mln dol. 15 z 30 firm, których marki szyte były w fabrykach, nie zapłaciło do tej pory ani centa, zaś wiele innych, m.in. polska korporacja LPP, ukryła wysokość przetransferowanych środków. Osób, którym należą się pieniądze, jest ok. 3 tys. Pierwsze pieniądze zobaczyli w pierwszą rocznicę katastrofy – otrzymali wtedy po 650 dol. Do tej pory wypłacono im ok. 40 proc. całości, jednak wciąż są to śmieszne sumy, biorąc pod uwagę rozmiar tragedii i przychody korporacji, które czerpią korzyść z codziennego wyzysku w sweatshopach. Dla porównania, miesięczne obroty LPP, polskiej firmy, która szyła w Rana Plaza, wynoszą 400 mln zł, czyli ponad 100 mln dol. To trzy razy więcej, niż wynosi cała suma, która ma być przeznaczona na odszkodowania.

Human Rights Watch zapytał firmy, które nie wsparły funduszu o powód takiej decyzji. Benetton odpowiedział, że woli finansować stworzone przez siebie organizacje pozarządowe, duńska firma PWT stwierdziła, że sama skontaktowała się z ofiarami i wpłaciła na ich konta „6-cyfrowe sumy”, zaś niemiecki koncern Adler stwierdził, że sam nie zlecał niczego fabrykom z Rana Plaza, ubrania z jego metkami trafiły tam w wyniku outsourcingu o którym nie miał pojęcia, ale mimo to, w geście wielkiej łaskawości, przekazał 20 tys. euro „bezpośrednio ofiarom katastrofy”. HRW nie dotarło do żadnej osoby, która faktycznie otrzymałaby środki wprost od jakiegokolwiek koncernu, jedynym źródłem odszkodowań jest fundusz.

Warto pamiętać, że mobilizacja w przypadku Rana Plaza i tak była bardzo duża. Ranni i rodziny zmarłych w pożarze w Tazreen Fashion, który miał miejsce pół roku wcześniej, otrzymały w sumie po ok. 1200 dol. w ramach jednorazowej wpłaty ze strony C&A. Zadna z pozostałych firm, które szyły swoje produkty w Tazreen (głównie amerykańskich) nigdy nie wypłaciła ani grosza, nie odpowiedziały też na pytania HRW na ten temat.

Społeczna nieodpowiedzialność biznesu

Powszechność i brutalność wyzysku w przemyśle odzieżowym w Bangladeszu to kolejny dowód na nieskuteczność tzw. społecznej odpowiedzialności biznesu. Wszystkie wymienione firmy zachodnie posiadają specjalne piony, zajmujące się tym tematem – ich dyrektorzy zarabiają tysiąckrotnie więcej niż bite, poniżane i wyzyskiwane szwaczki. Celem istnienia tych pionów jest tylko i wyłącznie poprawa wizerunku, nie warunków pracy. Gdyby te się poprawiły, gdyby w każdej hali faktycznie stała gaśnica, gdyby płaca za uszycie setek bluzek nie wynosiła tyle, ile cena jednej bluzki w sklepie, zyski H&M czy LPP by spadły. Korporacjom nie opłaca się, żeby w zakładach działały związki zawodowe, żeby praca pozwalała przeżyć, żeby mastanas nie katowali buntujących się szwaczek. A zysk, nie zapominajmy o tym, jest pierwszym i jedynym powodem ich istnienia.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Argentyny neoliberalna droga przez mękę

 „Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…