Kiedy byłem dzieckiem, mieszkałem na warszawskim Muranowie. Często mijałem ambasadę Chińskiej Republiki Ludowej. Była tam interesująca gablota ze zdjęciami przedstawiającymi tancerzy unoszących się wysoko w powietrzu, smoki z papieru, ale i chińskich chłopów. Pod jednym z takich zdjęć widniał podpis, z którego można było zorientować się w oficjalnej terminologii dotyczącej klas społecznych. Zdjęcie miało przedstawiać trzy grupy chłopów. Byli tam więc średniacy, biedniacy i ubożsi biedniacy.

Dużo się mówi ostatnio o buncie młodego pokolenia, które emigruje albo co najmniej głosuje na Kukiza, czyli przeciwko panującemu porządkowi, przeciw klasie politycznej, partiom. Bunt pokoleniowy to znakomity pretekst by nie zauważyć, że społeczeństwo dzieli się według zupełnie innych kryteriów: na tych, którym wystarcza do pierwszego i tych, którzy muszą pożyczać na życie. Na tych, którzy mają umowy o pracę i tych, którzy muszą zasuwać na okrągło, bo mają umowy śmieciowe albo w ogóle pracują na czarno. Tak się przy tym składa, że bezrobocie i praca na niewolniczych warunkach częściej dotyka młodzież. Również odsetek bezrobotnych wśród młodzieży jest co najmniej dwa razy wyższy od przeciętnego. Trzeba też pamiętać, że wchodząc w dorosłe życie większość młodych ludzi nie posiada żadnych zasobów, a zdobycie mieszkania graniczy z cudem, stąd emigracja. Młodzi nie mają nawet szansy, żeby powtórzyć skromny sukces życiowy swych rodziców, którzy – głównie dzięki Polsce Ludowej – jeździli co roku na miesięczne urlopy, dorobili się mieszkania w bloku spółdzielczym, działki za miastem i emerytury, za którą od biedy da się przeżyć.

Nie jest to więc klasyczny bunt pokoleniowy młodzieży, która – jak w maju 1968 roku w Paryżu – odrzucając mieszczańskie wartości chce przemiany społecznej, realizacji szczytnych ideałów wolności, równości i braterstwa, o których wśród gnuśnej małej stabilizacji społeczeństwo francuskie zapomniało.

To jest bunt pokolenia, któremu owej małej stabilizacji odmówiono. Pokolenia zmuszonego do nieustannej walki o byt, o rzeczy, które dla pokolenia ich rodziców i dziadków były czymś tak oczywistym jak to, że gdy się kończy edukację, idzie się na etat.

Na fali tego niezadowolenia płynie dziś prawicowy populista Paweł Kukiz. Na tę falę stara się też wejść lewica społeczna, która – jeśli wierzyć sygnatariuszom listu podpisanego przez kilkaset osób – ma pójść do jesiennych wyborów na jednej liście.

Zanim jednak taka wspólna lista powstanie, warto zadać sobie pytanie: kogo chcemy reprezentować, do których grup społecznych adresować lewicowy komunikat – bo od tego zależy ewentualny sukces, ale też zakres zmian, który będziemy mogli osiągnąć. Kiedyś na posiedzeniu prezydium Klubu Parlamentarnego SLD zadałem pytanie: dlaczego ta formacja nie zajmuje się biednymi? I uzyskałem odpowiedź: bo oni nie głosują.

I rzeczywiście, kierowani pragmatyzmem politycy prawicy i tzw. lewicy lubią adresować swe działania i programy do klasy średniej, bo wiadomo, że klasa średnia bierze udział w demokracji. Dlatego wielu ambitnych lewicowców dziś też stawia na „średniaków” (terminologia chińska). My, z Ruchu Sprawiedliwości Społecznej, koncentrujemy się na biedniakach i uboższych biedniakach, co sprawia, że nie wróży nam się sukcesu politycznego, bo większość politologów uważa, że stan bierności w szeregach prekariatu, czy jak kto woli biedoty, to stan trwały.

Były jednak w życiu naszego kraju chwile, kiedy biedniacy głosowali, i to masowo. Przed drugą tura wyborów prezydenckich, do której nie wszedł Tadeusz Mazowiecki, jechałem do Gdańska pociągiem ekspresowym i prawie wszyscy pasażerowie trzymali kciuki za Lechem. Jednak gdy wracałem pospiesznym, niemal wszyscy zamierzali głosować „na naszego Tyma” czyli Stana Tymińskiego. Sprawiła to, jak mniemam, różnica w cenie biletu. Wreszcie o wiele świeższy przykład to mobilizacja biedniaków, którzy swymi głosami wprowadzili do Sejmu Andrzeja Leppera. Był to niestety krótki okres w dziejach naszej świeżej demokracji, kiedy w polityce, w debacie publicznej, reprezentowana była najuboższa część naszego społeczeństwa.

Niedawno rozmawiałem z pracownicą socjalną, która współpracuje z Kancelarią Sprawiedliwości Społecznej. Podzieliła się ona zauważeniem, iż w drugiej turze wyborów wielu jej podopiecznych, którzy wcześniej nie chodzili na wybory, poszło do urn, by ukarać Komorowskiego za jego arogancję, nieuzasadnioną propagandę sukcesu, którą czuli osobiście urażeni. Być może niezadługo jakieś badania zweryfikują tę obserwację – ale już dziś warto zastanowić się nad mobilizacją elektoratu protestu: ludzi, których zmotywuje do głosowania nie chłodny namysł i kalkulacja, lecz gniew i potrzeba wzięcia odwetu na swych krzywdzicielach.

Wiadomo, że klasa średnia jest dziś sfrustrowana – a jak pisał Lenin, nie ma bardziej rewolucyjnego elementu niż sfrustrowane drobnomieszczaństwo. Dlatego mobilizowanie ich do walki z panującym systemem jest jak najbardziej na miejscu. Sęk w tym jednak, żeby owo drobnomieszczaństwo nie nadawało tonu formacji lewicowej, bo klasy średniej w Polsce jest w ogóle niewiele, a o jej głosy zabiegają wszystkie znane mi partie prawicowe i centrowe. Tymczasem lewica, jeżeli jest lewicą, musi trafić ze swym przesłaniem do ludu – tak, jak w jakiejś mierze trafił Andrzej Duda.

W czasach prehistorycznych, kiedy rodziła się „Solidarność”, doszło do spotkania robotników i inteligencji. Dawało to znakomite rezultaty. Potem inteligencja zdradziła ludzi pracy. Teraz pojawia się okazja, by tę więź odbudować. Temu służy wspólny start, w wyborach do Sejmu tej jesieni, lewicy inteligenckiej i tej robotniczej.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Para-demokracja

Co się dzieje, gdy zasady demokracji stają się swoją własną karykaturą? Nic się nie dzieje…