„Safari”, reż. Ulrich Seidl, scen. Ulrich Seidl, Veronika Franz, dokument, prod. Austria 2016, premiera: 3 września (świat), 8 września (Polska)
„Mówią nam: wy zabijacie zwierzęta! Tak, właśnie to tutaj robimy”. Dokument Seidla wbrew pozorom nie jest jednak o zwierzętach, ale o myśliwych. Nie jest o Afryce, ale o Europie. O Europie z silną tęsknotą za złotymi latami kolonializmu, który jak bakteria w formie przetrwalnikowej przeczekał dwie gorące i jedną zimną wojnę na Starym Kontynencie, żeby dziś odrodzić się w nowym kształcie, z niewielkim przesunięciem akcentów.
W poprzednim filmie Seidl pokazał seksturystykę starszych białych kobiet, które za grube tysiące euro jadą do Afryki po seks życia i po to, żeby jeszcze na chwilę poczuć się atrakcyjne i pożądane. Polowaniami na egzotyczne zwierzęta na południu Afryki kieruje podobny mechanizm. W obu przypadkach jest to czerpanie z zasobów czarnego kontynentu jako plaster na współczesne bolączki klasy średniej. Reżyser nie komentuje ani nie poucza. Od początku do końca głos mają jedynie bohaterowie, których jest w filmie ośmioro: właściciel rancza, Austriak, organizator polowań w rezerwacie, doskonale zorientowany zarówno w afrykańskich realiach, jak i w potrzebach swoich bogatych rodaków i jego żona. W jego pensjonacie rezyduje szóstka stałych klientów – z kontekstu wnioskujemy, że przyjeżdżają tu regularnie kiedy zbiorą wystarczającą ilość gotówki.
Dwóje zblazowanych emerytów z nadwagą, wyglądających jak beczki sadła, sprawdza z uwagą cennik: ile zapłacą za możliwość „położenia” gnu, ile za zebrę, żyrafę, impalę, słonia. Bez pomocy czarnego przewodnika nie są w stanie samodzielnie wydostać się z jeepa. Wypatrując zwierząt na ambonie z Winchesterem na ramieniu, otyły jegomość wychyla kilka piw, po czym zasypia. Jego chrapanie niesie się echem po sawannie. Ecce homo – król życia i śmierci, władca świata na skróty. Bez prądu nie przeżyłby tygodnia, bez broni palnej nie przetrwały w lesie doby. Nawet zejście z ambony jest dla niego wyzwaniem, kończy się pękniętymi na tłustym zadzie spodniami. Jego żona wyglądająca jak gruszka doskonale wie, czego się spodziewać po „czarnych”. „To przecież nie wina człowieka, że rodzi się czarny, śniady czy tam żółty”. Czarni przynajmniej „mają inaczej zbudowane nogi i umieją biegać szybciej od nas. Ale tylko wtedy, kiedy chcą”. Ogólnie Europejczycy dobrze się tu czują. „Kiedy w sklepie policzyli mi dwa razy za ten sam produkt, dziewczyna przepraszała mnie chyba z dziesięć razy!”. Myśliwi są niemal dobrem narodowym. „W tydzień zostawiamy tu więcej niż inni turyści przez dwa, trzy miesiące!”.
Jest też stosunkowo młoda rodzina – rodzice po czterdziestce, nastoletnie dzieci. Wysportowani, eleganccy, piękni, wycięci z żurnala. Z ich wyznań wynika, że przyjechali po katharsis, jakiego nie udało im się znaleźć nigdzie indziej. Po doświadczenie z pogranicza. „Po strzale jestem wykończona ze zdenerwowania. Drżą mi kolana i ręce. Z trudem utrzymuję broń. Poziom zdenerwowania jest straszny. Napięcie ustępuje dopiero wtedy, kiedy znajdzie się sztukę” – mówi matka rodziny, opalona, szczupła, atrakcyjna, wręcz lubieżna przez sposób, w jaki opiera na piersiach naładowaną broń. Inną ciekawą postacią kobiecą jest młoda córka/synowa – eteryczna dziewczyna, drobna jak pisklę, jakby stworzona do pocztówkowego obrazka, na którym trzyma w ramionach małego pieska lub kotka. Ślad skrupułów szybko znika pod piętrową warstwą mechanizmów obronnych. „Polowania pomagają zwierzętom, oczyszczają stada z chorych i słabych osobników, ratują przyrodę” – tłumaczy, wdzięcząc się do kamery. Po upolowaniu gnu prawie płacze nad truchłem – nie okazało się dostatecznie fotogeniczne.
Seidl próbuje – uczciwie, bez moralizatorstwa – uchwycić istotę tego, co tych ludzi w polowaniu uwodzi. Bo uwodzi niewątpliwie. Wszyscy bohaterowie wykazują objawy uzależnienia, są jak narkomani na haju. W bezpiecznym, plastikowym świecie XXI wieku, gdzie wartości są płynne, gdzie nie naprawia się sprzętów tylko kupuje nowe, a z ludźmi postępuje się dokładnie na tej samej zasadzie – doświadczenie chwilowej władzy nad życiem i śmiercią jest jedyną formą metafizyki, jaka pozostaje w zasięgu białej, sytej Europy z jej wypchanymi portfelami. To metafizyka na miarę naszych możliwości. Nikomu nie przeszkadza, że na jej dnie czai się po prostu oszustwo – szukamy w sobie pradawnych wojowników, ale jesteśmy nimi tylko z lufą i lornetką 200 metrów od celu. Chcemy boskiej władzy, ale nie umiemy jej już sobie wywalczyć, umiemy ją tylko kupić.
Biali nie zajmują się tak haniebnymi czynnościami jak oprawianie upolowanych zwierząt. To zadanie czarnych – których podobizny Seidl na fotograficznych zbliżeniach pokazuje na tle wypchanych głów zwierząt wiszących na ścianach. Oni też są zwierzętami – udomowionymi przez Austriaków, towarem luksusowym wpisanym w cenę wyjazdu. Oni zdzierają skórę z bezwładnego ciała, które godzinę wcześniej jeszcze biegało po trawie i zwijają ją jak dywan. Białe ręce nie chcą się tym brudzić – runęłaby wtedy cała misterna konstrukcja myślowa. Jesteśmy Bogami na Olimpie, ale tylko w odprasowanych strojach khaki. W krwi nie będziemy się babrać, to przecież okrutne.
Właściciel rancza snuje filozoficzne rozważania o miejscu człowieka w przyrodzie. „Człowiek jest tu elementem zbędnym. I wyrządza najwięcej szkód. Przyroda bez człowieka poradziłaby sobie doskonale” – mówi, i jest w tym pewna mądrość. Niepokoi jednak rola, jaką ostatecznie w tym układzie sił na siebie przyjął. Jako ów „element zbędny” nie wybrał pokory i pokojowego współistnienia, ale postawił sobie za punkt honoru, by reszcie przyrody możliwie najbardziej nasz gatunek dał się we znaki. „Spłacam kredyt hipoteczny zwany życiem. Mój czas jest ograniczony, kiedyś będę musiał się go zrzec. Chcę żyć tak, jak mam na to ochotę”. Zapomina jednak, że nasze oddziaływanie na przyrodę niesie ze sobą wymierne skutki. Wróci do nas – nie w postaci jakiejś mitycznej karmy, ale w sposób bardzo praktyczny. Jeśli będziemy korzystać z ziemskich zasobów w sposób odpowiedzialny, po prostu pobędziemy tu dłużej. „Po mnie choćby potop” jest samobójstwem z punktu widzenia trwałości gatunku, pomijając aspekty etyczne.
– Spędziłem z uczestnikami polowań dużo czasu – powiedział Seidl w dniu światowej premiery „Safari”. – Ale czy ich zrozumiałem? Nie. Nie wiem, dlaczego ktoś jest w stanie płacić, by pojechać do Afryki i strzelać do żywych istot. Nie rozumiem tej satysfakcji. Ale przede wszystkim – braku refleksji.
„Safari” w merytorycznej warstwie nie mówi o polowaniach nic nowego, jest po prostu wiernym zapisem. Dla mnie jest jednak przede wszystkim filmem o poszukiwaniu ekstatycznych przeżyć gdzieś w głębinach najstarszych części naszego mózgu. Bohaterowie poprzez rozmowy o odpowiedzialności za przyrodę próbowali obudować pancerzem swój hedonizm i głód silnych doznań. Polowania w ich wydaniu, będące strzelaniem do zagrożonych gatunków podprowadzanych im pod nos, to luksusowa rozrywka, szkodliwa zarówno w wymiarze jednostkowej śmierci jak i dla integralności afrykańskiego środowiska. Nie ma tu troski, regulowania populacji, ważenia jakichkolwiek racji. Człowiek jest początkiem i końcem tej opowieści. Szkoda, że po drodze sieje śmierć i zniszczenie.
Film przedpremierowo obejrzałam dzięki uprzejmości fundacji „Viva!”.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
Ten artykuł to złośliwa aluzja pod adresem naszego wybitnego myśliwego i leśnika co „czyni sobie ziemię poddaną”
SAFARI made i Pologne! Zostaną wybite; Dziki, Jelenie, Łosie, Wilki etc. Szycha i Sp. z o.o. szprechają, że to szkodniki, więc trzeba ich wystrzelać!
Do refleksji!
O jedną szyszkę za dużo