Gdzie tkwi istota błędu, za który polskiej lewicy przyjedzie zapłacić olbrzymią cenę w wyborach prezydenckich?

Wiosna tego roku jest wyjątkowo parszywa dla lewicy. Wybory prezydenckie, które miały stać się impulsem do pierwszego prawdziwego przegrupowania sił po lewej stronie sceny politycznej, mogą okazać się dla najszerzej pojętej lewicy imprezą pożegnalną.

Absurdalna decyzja Leszka M. o wystawieniu Barbie na prezydenta mogła utorować pozaeseldowskiej lewicy drogę do parlamentu. Żeby przejąć tradycyjny eseldowski elektorat, składający się z ludzi dorosłych, politykę traktujących poważnie, wystarczyłoby w istocie rzeczy bardzo niewiele: znaleźć kandydaturę, która robiła wrażenie poważnej. Do tego trzeba było spełnić dwa warunki: po pierwsze – poważna musiała być osoba kandydata/kandydatki; i po drugie: układ polityczny stojący za tą kandydaturą także musiał przekonać wyborców, że jest na serio.

O ile to pierwsze się udało – w tej drugiej sprawie lewica antyestablishmentowa, czy jak kto woli społeczna, dała ciała w całej rozciągłości, wystawiając dwie kandydatki, które były konkurencją przede wszystkim dla siebie wzajemnie. To, że w takim układzie ani Anna Grodzka, ani Wanda Nowicka nie zbierze podpisów – było oczywiste dla wszystkich z wyjątkiem ich sztabów.

Jeśli chodzi o personalia – obie kandydatury miały swoje mocne i słabe strony. Anna Grodzka jest niewątpliwie politykiem bardziej wszechstronnym, lepiej przygotowanym merytorycznie, jest silniejsza w polemikach i bezpośredniej dyskusji. Wanda Nowicka ma kapitał długoletniej działalności społecznej w Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, ma też swoisty certyfikat poważnego polityka, związany ze stanowiskiem wicemarszałka Sejmu. Grodzkiej w uzyskaniu tzw. „powszechnej akceptacji” – powszechnej na szeroko pojętej lewicy – przeszkadza jej nieheteronormatywność i fakt, iż większość wyborców usłyszała o niej jako o „pierwszej transseksualnej posłance”. To skazało ją na niesprawiedliwe zaszufladkowanie, choć w istocie rzeczy, kwestie związane z prawami środowisk LGBT były tylko jednym – nie najważniejszym – obszarem jej działalności. Słabością Nowickiej jest z kolei fakt, iż w jej przypadku zaszufladkowanie jest zasadne – Wanda jest bardzo mocna w sprawach kobiet i niestety, słabo przygotowana w innych obszarach. W sumie, optymalna, z punktu widzenia strategii wyborczej, byłaby jakaś hybryda Grodzkiej z Nowicką. Ponieważ jednak taka inżynieria genetyczna póki co nie wchodzi w rachubę – niezłą kandydatką lewicy społecznej byłaby którakolwiek z nich. Mogły zrobić wyrywkowy sondaż uliczny, urządzić sobie mecz w scrabble, albo rzucić monetą – każde rozwiązanie było lepsze od tego, co się wydarzyło.

Rozdzielanie winy to zajęcie dość jałowe, ale warto zastanowić się nad istotą błędu. Z jakiego powodu sensowna skądinąd idea prawyborów na lewicy społecznej wzięła w łeb do tego stopnia, że nie zgłosił się ani jeden kandydat i Anna Grodzka wygrała je niejako walkowerem? Bez wątpienia duża w tym wina ego różnych znanych postaci – ale nadmierna zdaje się także pochopność, z jaką Grodzka i popierający ją Zieloni zaakceptowali to kulawe zwycięstwo. Z drugiej strony – Wanda Nowicka, która wszak na wstępnym etapie wyłaniania kandydatów odmawiała wzięcia udziału w wyborach, zupełnie bezsensownie dała się Unii Pracy i jej socjuszom namówić na tę awanturę w momencie, gdy szansa na wyłonienie wspólnego kandydata lewicy społecznej była już minimalna. Na domiar złego, jak słychać, wszelka komunikacja między dwiema kandydatkami zamarła, ustępując miejsca niekoniecznie przyjaznej rywalizacji. Na początku kampanii Grodzka przekonywała mnie, że warto, żeby głos społecznej lewicy był słyszany, więc większa liczba kandydatów nie będzie problemem. Była w tym pewna logika – ale w praktyce tego typu konfiguracja sprawiła, iż głos ów nie był słyszany, bo po prostu nikt go nie słuchał, siostrobójcza walka między Grodzką i Nowicką odebrała obu kandydaturom walor powagi.

Żeby nie było wątpliwości: nie chcę przez to powiedzieć, iż wyłonienie jednej kandydatki było pewną receptą na zwycięstwo. Do deklaracji obu sztabów, dotyczących liczby brakujących podpisów podchodzę – powiedzmy – z pewnym dystansem: nie do końca wierzę, iż w sumie oba sztaby zebrały ponad 150 tysięcy. Pewna przesada w tych deklaracjach jest naturalna i w pełni zrozumiała z punktu widzenia politycznej strategii – warto, jeśli można, pomniejszać skalę klęski, z myślą o przyszłych zwycięstwach. Co ważniejsze – brak podpisów nie dowodzi, w mojej opinii, braku społecznego poparcia dla istnienia alternatywnej lewicy, a jedynie jej impotencję organizacyjno-finansową. Choć, jeśli chodzi o tę ostatnią kwestię – tzw. „miasto” mówi, że Unia Pracy nie jest zupełnym żebrakiem, bo ma całkiem niemałe środki, wynikające z umowy koalicyjnej z SLD.

Co nas prowadzi do drugiego teatru wojny o przetrwanie lewicy na polskiej scenie politycznej.

Oczywiście, Magdalena Ogórek nie ma z lewicą nic wspólnego i to właściwie nie wymaga dalszych rozważań. Jej pierwszy wywiad, z wysoce uprzejmym i niedociskającym rozmówców red. Ziemcem z TVP Info, potwierdził to, co wiemy z jej wcześniejszych występów: tzw. „program”, a precyzyjnie rzecz biorąc, zestaw haseł Magdaleny Ogórek jest „wolnościowy” – czyli stricte liberalny. Ogórek mówiła, jak zwykle, o ułatwianiu życia przedsiębiorcom, obniżaniu podatków, deregulacji, rezygnacji z kontrolnych funkcji państwa w stosunku do prywatnego biznesu (np. kontroli skarbowych). Ale to, że Ogórek jest żartem, nie znaczy jeszcze, że żartem jest cały Sojusz Lewicy Demokratycznej.

Pół miliona podpisów zebranych pod tą humorystyczną kandydaturą dowiodło, że wiadomości o śmierci partii były mocno przesadzone i że struktury Sojuszu mają jeszcze spory potencjał mobilizacji. (Bo chyba nikt nie bierze na serio opowieści p. Ogórek o młodych spontanicznych wolontariuszach, z których każdy wielokrotnie przekroczył wyznaczony samemu sobie limit podpisów). Można się wprawdzie domyśleć, że rodzaj mobilizacyjnej motywacji, zastosowany przez M. wobec aparatu partyjnego opierał się na sprawdzonej zasadzie „Ani kroku wstecz” (młodszym Czytelnikom tłumaczymy, że cytat pochodzi z rozkazu Stalina nr 227 z 24 lipca 1942, sprowadzającego się do ustawienia plutonów egzekucyjnych za linią frontu: każdy, kto się cofał, zarabiał kulę w łeb). Dowodzą tego choćby losy Grzegorza Napieralskiego, który jako przewodniczący partii zaprosił Leszka M. do powrotu z wygnania, a którego M. dziś skazał na trzy lata sztrafbatalionu – to rytualne upokorzenie pogłębiając faktem, iż prokuratorem oskarżającym byłego szefa partii i byłego kandydata na prezydenta był Wojciech Szewko, znany wyłącznie znoszenia teczki za M. od 2001 roku.

W tej chwili los wszystkich uczestników tej rozgrywki zależy oczywiście od czegoś, na co nie mają żadnego wpływu – mianowicie od wyniku Magdaleny Ogórek. Napieralski okopał się na pozycji pariasa w SLD, licząc, że jego sytuacja poprawi się w sposób znaczący, gdy Ogórek zbierze mniej głosów od niego. Co jest pewne – w 2010 roku ówczesny szef Sojuszu dostał prawie 14 procent. Najwyższe notowanie Ogórek w historii jej kandydatury to 8 procent, jej marcowa średnia z różnych sondażowni wynosi 4,7 procent, ale nie brak też badań, dających jej 2-3 punkty procentowe. Jeśli miałoby się okazać, że trafne są te ostatnie szacunki – dni M. w partii są raczej policzone i wtedy Napieralski na białym koniu powróci z wewnętrznego wygnania. Gdyby jednak Ogórek zebrała jakieś 7-8 procent – M. przedstawi to jako sukces, a agonia Sojuszu będzie trwała dalej. Ale nie za długo, bo do jesieni.

Jest bowiem jeszcze jedna rzecz, na którą patrioci SLD powinni zwrócić uwagę. I są to, uwaga, sondaże.

Groteskowe rozbieżności między poszczególnymi badaniami sprawiają, że mało kto się dziś nimi przejmuje. Nikt nie ma zdrowia i ochoty śledzić całkowicie rozjeżdżających się prognoz siedmiu sondażowni, które wyścig między PO i PiS obstawiają niczym u bukmachera. Ale akurat dla Sojuszu Lewicy Demokratycznej taka analiza może mieć spory walor poznawczy. Jego notowania są zbieżne, zmieniają się konsekwentnie i wykazują stałą tendencję. A wynika z nich, że Ogórek im szkodzi, choćby nawet robiła dobrze sobie.

Ogórkowy rajd po Polsce, spacery na szpilkach po bruku, śnieżnobiałe płaszczyki na bazarach samej – przepraszam – kandydatce przynoszą straty w granicach błędu, albo podobne zyski. CBOS od lutego odnotowuje jej zjazd z 3 na 2 procent, GFK Polonia – z 4 do 3, IBRiS wahania 6-4-5. TNS przypisał jej wzrost z 5 do 6 procent – choć ten sam TNS w badaniach dla TVP zanotował tendencję dokładnie odwrotną. Najgorzej wróży doktor Magdalenie Estymator – w którym spadła ona w ciągu miesiąca z 8 do 4 procent. Za to Millward Brown ostatnio awansował ją z 4 na 7 procent.

Tymczasem zjazd SLD jest ewidentny.

W roku 2014 wiele sondażowni dawało Sojuszowi wynik dwucyfrowy – w 2015 rzadko zdarzało mu się przekroczyć 8 pkt. Jeszcze bardziej niepokoić liderów partii powinna tendencja ujawniona choćby w badaniu Millward Brown z 30 marca, gdzie Ogórek zyskuje w dwa tygodnie 3 punkty, a SLD w tym samym czasie traci 5 i znajduje się tuż nad progiem. Jeszcze gorzej wróży mu GFK Polonia, która – po raz pierwszy od niepamiętnych czasów – lokuje Sojusz pod progiem wyborczym z wynikiem 4,6 procent. Inaczej mówiąc – notowania kandydatki SLD (a w zasadzie, wedle jej własnych słów, niemającej nic wspólnego z SLD kandydatki wszystkich obywateli) nie mają pozytywnego związku z notowaniami Sojuszu. A nawet występuje między nimi pewna zależność odwrotna – co widać w wynikach Millward Brown. Nietrudno to zresztą zinterpretować – nawet jeśli powabna kobiecość Magdaleny Ogórek na prowincjonalnych brukach jest w stanie (zapewne przejściowo) uwieść jakąś grupkę niezdecydowanych – twardy elektorat SLD odwraca się od swojej partii.

Pewien stary, bardzo cyniczny i bynajmniej nieskłonny do patriotycznych uniesień towarzysz z komuszego kręgu, zapytany, co sądzi o kandydatce Leszka M. na prezydenta, odparł, znienacka śmiertelnie poważny: „on obraził moje państwo”. To jest emocja, która zdaje się dość powszechna wśród najtrwalszych wyborców i przyjaciół SLD. Jeśli M. liczył na to, że inwestycja w Ogórek umocni Sojusz – co jest raczej oczywiste, przecież nie oczekiwał, że Barbie zostanie prezydentem – to się przeliczył wyjątkowo mocno. Jedyną osobą, która może zyskać na kampanii Magdaleny Ogórek jest Magdalena Ogórek, która dzięki swej opłaconej przez SLD rozpoznawalności zapewne znajdzie jakieś biorące miejsce na jakieś biorącej liście przed jesiennymi wyborami. Może w PSL?

W tym miejscu przydałaby się jakaś błyskotliwa pointa, zawierająca cudowną metodę na ocalenie i renesans całej polskiej lewicy. Niestety, zupełnie nic nie przychodzi mi do głowy. Jest całkiem możliwe, że taka metoda nie istnieje.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

„Twierdza Chiny. Dlaczego nie rozumiemy Chin”

Ta książka Leszka Ślazyka otworzy Wam oczy. Nie na wszystko, ale od czegoś trzeba zacząć. …