Od dzisiejszych wyborów w Wielkiej Brytanii zależy nie tylko skład kolejnego rządu na wyspach. Ważą się dalsze losy Brexitu, unii brytyjskiej, polityki gospodarczej i międzynarodowej byłego Imperium. Sondaże wskazują, że zwycięstwo konserwatystów jest raczej przesądzone: przepaść pomiędzy Labour a torysami się sukcesywnie zmniejsza, jednak nadal jest to różnica ogromna. Ostatnie sondaże dają 33 proc. poparcia, przy 43 proc. konserwatystów. Jaki będzie rozkład miejsc w Izbie Gmin, w systemie wyborczym opartym na okręgach jednomandatowych, trudno wyrokować.
11 maja 2010 r. minie dziesięć lat od zaprzysiężenia rządu Davida Camerona, gabinetu, który ustalił kurs polityki brytyjskiej. Po nijakich, utrzymujących status quo, rządach New Labour pod kierownictwem Tony’ego Blaira i Gordona Browna wejście Torysów było do przewidzenia. Formacja dwóch lewicujących premierów nie miała już nic więcej do zaoferowania, prócz dalszego neoliberalnego kierunku, wyrażanego nawet jeśli nie przez zwijanie państwa, lecz jego bezczynność, która przy agresywnej grze rynku z początku wieku kończyła się zapośredniczoną prywatyzacją kolejnych sektorów usług publicznych. Między innymi National Health Service, która dziś jest jednym z głównych tematów politycznych.
Zamiast stworzyć opozycyjną, radykalnie inną narrację polityczną, New Labour chciało kontynuować dzieło poprzedników. Nie tylko w sferze gospodarczej. Silnie promowana, wręcz gwiazdorska pozycja lidera, zbudowana przez Tony’ego Blaira, oparcie na kapitalistycznych, mocno konserwatywnych mediach skutkowała kompletnym zapośredniczeniem form komunikacji oraz sposobów tworzenia polityki znanych z rządów Thatcher. Była to polityka zarządzania kierowana przez ekspertów i ekspertki systemu kapitalistycznego, oparta na kapitalistycznej pseudomerytokracji, nie na dbałości o interesy wspólnoty. Łatwo domyślić się kto na tym tracił: ci, których okrzyknięto niemerytorycznymi, z gruntu leniwymi, niepodporządkowującymi się „koniecznym przekształceniom”: robotnicy i robotnice i organizacje, które ich reprezentowały i organizowały, ich miasta i miasteczka, które tworzyły ich życie, ich codzienność. Nie dziwi więc ich odejście od Labour, ani to, że Torysi wykorzystali sytuację: zagrali odpowiednio wykreowanymi narracjami historycznymi, sięgnęli po umiejętności zarządzania nastrojami ludu, zdobyte na najlepszych uczelniach prywatnych Wielkiej Brytanii i w końcu przejęli, odważniej jak to oni, ster rządowego okrętu. Robili to już zresztą wiele razy. Właśnie zmiana pozycji ideowych oponentów okazała się największym sukcesem Thatcher i jej ekipy świeżych neoliberałów. Fukuyamowska narracja o końcu historii i początku nowego wspaniałego świata neoliberalizmu przyjęła się niemal bezkrytycznie. Jej sercem były Stany Zjednoczone i właśnie Wielka Brytania.
Końcem tych snów był 2008 rok. Kryzys finansowy, jeden z największych w historii, pokazał, że porządek ten wcale nie jest idealny, a w Wielkiej Brytanii zwiększył skalę katastrofy i tak skompromitowanego rządu Gordona Browna. Jak przystało na strażnika interesów kapitału, premier wspomógł czynnie banki, chroniąc je przed katastrofą ich własnego autorstwa. Wybory w 2010 r. skończyły się dla jego partii utratą aż 91 miejsc w Izbie Gmin.
Przez kolejne pięć lat Labour pod wodzą Eda Milibanda starało się kreować „jakąś” lewicową politykę, jednak trudno mówić o zdecydowanym powrocie do korzeni. Były to raczej nieśmiałe próby wyjścia z doktryny trzeciej drogi, które nadal poruszały się w tym neoliberalnym paradygmacie. W dodatku sam lider nie wiedział do końca, co chciałby osiągnąć. W 2012 r. mówił o tym, że chce „uratować kapitalizm, tak znienawidzony przez mojego ojca” – ten był marksistą – rok później już, że „chce powrotu socjalizmu”. Wybory w 2015 ro. szybko rozliczyły jego strategię, czy raczej jej brak. Partia znowu straciła, czy to na rzecz Szkockiej Partii Narodowej, czy też torysów. Miliband ustąpił ze stanowiska lidera i po wewnętrznych wyborach o przywództwo w partii na główną scenę polityczną Wielkiej Brytanii wszedł niespodziewanie Jeremy Corbyn z socjalistyczno-demokratycznej frakcji Socialist Campaign Group.
Przywództwo socjalisty
Przez lata wyśmiewany w ramach własnej partii za radykalizm i sposób bycia, Corbyn nie raz działał pod prąd, głosując oraz wypowiadając się przeciwko partii, szczególnie w okresie blairyzmu, co jeden z głównych ideologów trzeciej drogi dobrze mu zapamiętał i czemu oczywiście musiał dać wyraz w brytyjskich mediach. Potrzeba zmian w samej partii była jednak silniejsza. Corbyn zdobył przywództwo z poparciem 59 proc., a jej liczebność, nie licząc związków zawodowych, wzrosła prawie dwukrotnie. Powrót do socjalistycznych korzeni na związkowych fundamentach, zachęcił, a nie przestraszył, jak chcieliby tego torysi i ich cisi sojusznicy w Labour, rzeczywiste masy ludzi.
Szybko pojawił się jednak pierwszy kryzys. Pod przywództwem Corbyna partia nie opowiedziała się w referendum brexitowym za żadną z dwóch opcji. Znaczna część gabinetu cieni złożyła rezygnację, ponad to aż 172 z 232 laburzystowskich członków i członkiń Izby Gmin zagłosowała za wotum nieufności wobec lidera, głównym oponentem lidera został blisko związany z poprzednim kierownictwem partii Owen Smith. Blairyści oprócz rozbicia gabinetu cieni byli powodem również innych kryzysów w partii. Głośno było o zakulisowych działaniach wiceszefa partii – Toma Watsona. Na początku tego roku miał on wiele wspólnego z odejściem części prawicowego skrzydła parlamentarnego i utworzenia Independent Group. Ta później połączyła siły z konserwatywnymi wyrzutkami, tworząc Change UK. Sam Watson, nieosamotniony, odszedł z Labour miesiąc przed dzisiejszymi wyborami.
Równocześnie w trakcie samych wyborów szefa Labour liczebność partii wzrosła do pół miliona, a Corbyn został ponownie wybrany nawet większa ilością głosów niż wcześniej. W takich warunkach i ciągle nie mając jasnej narracji na temat Brexitu Labour nie miała szans na wygraną w wyborach w 2017 r., będącymi w istocie plebiscytem w sprawie kursu rządzących torysów pod przywództwem Theresy May. A jednak partia poprawiła swój poprzedni wynik, zyskała 29 miejsc, wiele z nich w wielu nieoczywistych okręgach, takich jak Canterbury.
Komentatorzy brytyjscy pisali, że wybory te zmieniły reguły gry. Po raz pierwszy od 40 lat na politycznym rynku Albionu pojawiła się świeża i nowatorska wizja państwa i gospodarki, w dodatku przedstawiona tak, że nie można było jej zarzucić brak szans na urzeczywistnienie. Szczególnie chętnie głosowali na nią młodzi ludzie. Wręcz socjologicznym fenomenem stało się ich zaangażowanie w kampanię, tysiące memów, tweetów, postów na dziesiątkach platform społecznościowych wspierających Corbyna. Tak młode pokolenie pokazywało, co sądzi o zafundowanym przez Thatcher świecie słabego państwa i wszędobylskich śmieciówek (tak zwanych zero contracts). Dzisiejsza Partia Pracy daje ona nam przykład tego, że dzisiejsza polityka wcale nie musi być post-polityką, gdzie demonstrowanie „braku wizji” czy brylowanie w blasku fleszyskrywa za sobą niehumanitarne i antywspólnotowe metody zarządzania ludźmi. Labour pokazuje, że polityka może opierać się na prawdziwym kontakcie z ludźmi, niewymuszonym, niewyreżyserowanym. Najnowsza kampania miała na celu zaangażowanie jak największej liczby osób, a przy tym jawnie wyznacza swojego politycznego oponenta. Nie pluje jadem, ale mówi wprost: naszym wrogiem jest najbogatsza kasta, przemocowi szefowie, krętaccy właściciele nieruchomości, wyedukowane w prywatnych szkołach bufoniaste elitki. Zamiast plastikowych pseudodyskusji i gier wizerunkowych – jasno zawiązany spór i konflikt, w który siłą rzeczy angażuje się każdy i każda.
Dlaczego Labour przegrywa?
To wszystko ciągle jednak za mało, by przejąć władzę. Ster brytyjskiej polityki pozostaje w rękach oponenta Corbyna, niedemokratycznie wybranego Borisa Johnsona. Człowieka fake newsów, podskórnego rasizmu, a zarazem i światowych elit, który łamie jakiekolwiek reguły cywilizowanej debaty publicznej. Rządzi nie ten, który opowiada się za inkluzywnym społeczeństwem, ale ten, który wyzywa wszelkie mniejszości zamieszkujące wielobarwną Wielką Brytanię, posługuje się melancholijnie imperialistyczną retoryką, a zarazem idzie dalej drogą cięć budżetowych, i to w momencie, gdy kolejny ekonomiczny kryzys globalnego kapitalizmu puka już do naszych drzwi, wraz ze swoim bratem – kryzysem klimatycznym. Dlaczego Partia Pracy, dając piękny przykład, że „inna polityka jest możliwa”, ciągle przegrywa? Nadal nie potrafi dotrzeć do mieszkańców wsi i miasteczek, którzy są z gruntu bliżsi torysom. Właśnie na prowincji panuje niesłychany sentyment za czasami Imperium, które uosabia polityka prawicy, tak Brexit Party jak i Konserwatystów. Z drugiej strony na konserwatystów głosują ludzie zniechęceni do Partii Pracy już dawno temu, którzy rozczarowali się na niej tak boleśnie, że dziś bez większych trudności przyjmują przekaz medialny, niechętny Corbynowi, jeszcze bardziej jednostronny niż paski w TVP. Swoje robi też bardzo umiejętna gra torysów na historycznych sentymentach, tożsamości, rasizmie oraz najbardziej z tego wszystkiego konstruktywnych postulatach propaństwowych.
Na szczęście Labour nie popełnia w tym momencie błędu swoich byłych kierowników i nie traci wiary w lewicowy sposób patrzenia na świat, w swoje własne wizje i koncepcje. W najnowszym manifeście partia frontalnie podważa thatcherowskie „dogmaty”, nie cofają się ani o krok od 2017 r. W nowym manifeście mowa o nacjonalizacji spółek energetycznych, wzmocnieniu roli państwa na wszelkich obszarach służb publicznych, skróceniu czasu pracy do 4 dni w tygodniu w ciągu 10 lat. Również w sprawach ekologii partia po prostu posłuchała młodzieży i tłumów biorących udział w akcjach na całym globie. Działania Extinction Rebellion i innych grup nakreśliły równie mocno, co wybór nowego premiera przez członków Partii Konserwatywnej, życie polityczne Wielkiej Brytanii. Szczególnie, że tam, w przeciwieństwie do Polski, działania na rzecz klimatu są już na zdecydowanie innym poziomie: masowym oraz jawnie antykapitalistycznym.
Co będzie z corbynizmem, jeśli Corbyn przegra? Wygląda na to, że będzie silniejszy niż sama osoba lidera, którego przywództwo po przegranych wyborach z pewnością znowu zostanie zakwestionowane. Już za bardzo zmienił brytyjską scenę polityczną, zbyt wiele nowych praktyk wprowadził i – nie da się temu zaprzeczyć – to właśnie on uratował Labour przed osuwaniem się na margines (co coraz mocniej dotyka m.in. niemiecką SPD, gdzie takiej zmiany nie było). Corbynizm pozostanie dla innych partii socjaldemokratycznych Zachodu przykładem, jak wracać do korzeni i zarazem iść naprzód. A tego właśnie lewica bardzo potrzebuje.
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…
ciekawe, czy według polskiej antyrosyjskie szczujni taki wynik wyborów to też dzieło Putina? bo podobno – według ekspertów – wynik referendum był efektem kremlowskiej manipulacji… ;)