archiwum autora
archiwum autora

Nataszę poznałem w jednej z restauracji w porcie w Chanii. Zapytała mnie o papierosa. Krótkie brązowe włosy, alabastrowa skóra, kilka efektownych tatuaży na ramionach, szyi i udach. Ładne, choć bardzo smutne i zmęczone oczy. I coś jeszcze – noga w gipsie do wysokości kolana. Przy barowym krześle stoją oparte kule. Urodziła się w Moskwie. 28 lat temu. Na Krecie mieszka od 1997 roku. Rosji już właściwie nie pamięta. Podobnie jak ojca, który zmarł, kiedy miała 4 lata. Jej matka wyszła za mąż za Greka poznanego na wakacjach. Po prostu tu zostały. Do kraju nie wróciły już nigdy na dłużej niż tydzień. Natasza sama przyznaje, że myśli po grecku i czuje się bardziej Greczynką. Jej życie nie jest jednak sielanką. Kilka lat po przeprowadzce małżeństwo jej matki się rozpadło. Zostały same, praktycznie bez środków do życia. Ona chodziła jeszcze do szkoły średniej, matka rozpoczęła pracę w knajpie. Wkrótce poznała tam swojego trzeciego męża. Przeprowadziła się do Iraklionu, największej metropolii na wyspie. Natasza została w Chanii. Skończyła szkołę, zaczęła pracę. Nie pamięta, w ilu knajpach. Platanias, Paleochora, Souda – wymienia nazwy miejscowości. Uśmiecha się przy tej ostatniej: tam jest amerykańska baza. Marines dają duże napiwki. Można poznać przystojnych facetów. Ukończyła kilka kursów barmańskich, zna się na swojej profesji. Pracuje w kreteńskich pubach od 10 lat.

Ostatnie miesiące nie były jednak szczególnie udane. Podczas imprezy na skałach przy molo złamała nogę. Nie miała ubezpieczenia, bo była dopiero na okresie próbnym w kolejnym lokalu. Jak można się było spodziewać, szef powiedział, że nie zatrudni pracownicy niezdolnej do pracy. Nie była też zarejestrowana jako bezrobotna. Szpital wystawił rachunek. 1200 euro. To jej miesięczna pensja w sezonie. Natasza nie miała oszczędności. „Żyję chwilą, w końcu jutro mogę umrzeć” – mówi. Udało jej się pożyczyć pieniądze od matki i znajomych. Teraz każdy jej dzień wygląda podobnie – oczekiwanie na wieczór, kiedy będzie można wyjść do baru i znaleźć kogoś, kto porozmawia i postawi „szota” czystej wódki. Nie chce powiedzieć, skąd ma pieniądze na mieszkanie i jedzenie. Zmienia temat i pyta czy postawię jej kolejkę. Stawiam, zaznaczając, że to już ostatnia.

Mounir podjechał do mnie rowerem, kiedy bezskutecznie próbowałem złapać stopa w miasteczku Kasteli-Kissamos na zachodzie wyspy. – Nikt Cię nie weźmie, tutaj się nie zatrzymują – mówi opierając się o kierownicę. Patrzę na niego i uśmiecham się bezradnie. Opowiadam historię ostatniego autobusu do Chanii, który miał być na miejscu godzinę wcześniej. Mounir śmieje się i zwraca uwagę, że próbując zatrzymać kolejne samochody pokazuję im gest, który w Grecji jest uznawany za obraźliwy. Śmiejemy się obaj. Częstuje go sokiem pomarańczowym, on mnie skręcanym papierosem. – Ludzie tu nie są pomocni, nie patrzą na innych – mój rozmówca nie ma dobrego zdania o kreteńskim społeczeństwie. Jestem trochę zdziwiony: dla mnie wszyscy byli mili. Mounir opowiada mi o swojej drodze. Przyjechał do Grecji z Maroka. 8 lat temu. Wcześniej przez rok mieszkał na Korfu, potem przepłynął wraz z kilkoma kuzynami na Kretę. Od tego czasu niewiele się zmieniło. W kilkanaście osób, głównie z Maroka i Algierii, wynajmują mały domek na peryferiach Kissamos. Jest rok młodszy ode mnie, ma 28 lat. Jego twarz jest sucha i poprzecinana pajęczynami zmarszczek. Pokazuje mi swoje dłonie, naznaczone poziomymi czarnymi bruzdami. Każdy dzień Mounira wygląda tak samo: weekendy i dni robocze. Wczesnym rankiem on i inni imigranci spotykają się na centralnym placu miasta. Codziennie odbywają się tam sceny rodem z XIX wieku. Podjeżdżają panowie: plantatorzy pomarańczy, cytryn, oliwek; właściciele winnic, rolnicy, a w sezonie zimowym – właściciele firm budowlanych i hotelarze. Ogłaszają, że potrzebują pracowników, po czym ładują wybrańców na przyczepy pikapów. Najczęściej zabierają tych, którzy już u nich pracowali. Nowi potrzebują rekomendacji starych. Najgorzej jest podpaść – każda niesubordynacja oznacza wilczy bilet na zawsze i trzeba się wynieść z Kissamos. Bo dla imigrantów nie ma pracy innej niż ta z rynku. Mounir nie zna greckiego, mimo, że na wyspie spędził jedną czwartą swojego życia. Bo gdzie miał się nauczyć? Podczas zrywania oliwek wraz z innymi przybyszami z Maghrebu? W ciasnym domu z kuzynami? Nawet gdyby chciał się uczyć samodzielnie, kierat dnia codziennego na to nie pozwala. Dzień pracy to zwykle 10 godzin ciężkiej fizycznej harówki. Mounir mówi, że teraz, w kwietniu, jest całkiem znośnie. Koszmar zaczyna się latem, kiedy temperatura przekracza często 35 stopni. Każdego roku kilku z nich umiera z przemęczenia, odwodnienia, od udarów. Za taką katorgę kapitaliści płacą im 2 euro za godzinę. Mounir przyznaje, że 25 euro dniówki to dla niego kupa kasy. Prawie wszyscy Marokańczycy w Kissamos pracują na czarno. Nieliczni dostają pracę w hotelowych restauracjach. Mounir chciałby kiedyś wyjechać do Niemiec Znaczną część swoich dochodów wysyła rodzinie do Maroka, tam jest jeszcze gorzej. Ma silne poczucie solidarności – wie, że potrzebującym trzeba pomagać. Mnie również chciał pomóc – stał ze mną na przystanku do samego końca, aż prysła ostatnia nadzieja, że autobus w końcu przyjedzie.

– Jestem Daniel, ale bez „e” na końcu – mówi do mnie Azjatka w średnim wieku, którą moment wcześniej poprosiłem o zrobienie zdjęcia przy miejskich murach. Za chwilę wręcza mi swojego smartfona i prosi o rewanż. Uśmiecha się szeroko, ukazując olśniewające zęby. Jej włosy, ciemne jak lawa wulkaniczna nadbrzeżnych skał, przyjemnie kontrastują z cerą koloru dojrzałych bananów. Jest niewysoka, lekko zaokrąglona. Mówi z miłym hiszpańskim akcentem. To właśnie wzbudza moje zainteresowanie. Okazuje się, że pochodzi z Filipin, byłej kolonii iberyjskiego królestwa. Siadamy na molo, wyciągam z plecaka lokalne wino o kubaturze 1,5 l – dostępne w niemal każdym sklepie za ok. 3 euro. Opowiada mi swoją historię. Jest jedną z tych imigrantek, którym powiodło się bardzo szybko. Studiowała w Manili. Miała być licencjonowaną pielęgniarką. Nauki nie jednak nie dokończyła, gdyż w 1996 roku wyjechała do Europy na au pair. Przenosiny z Filipin do chłodnej Kopenhagi były szokiem – termicznym i kulturowym. Odnalazła się jednak bardzo szybko. Pomogła jej dobra znajomość angielskiego. Duńskiego nauczyła się w rok. Przez pierwsze lata pracowała jako opiekunka. Potem znalazła pracę w organizacji wspierającej adaptację azjatyckich pracowników w Danii. Wkrótce w jej życiu pojawił się mężczyzna, a w 2000 roku urodziła córkę. Teraz są w separacji. 12 lat temu dostała propozycje angażu w duńskiej placówce dyplomatycznej w Chanii. Nie odmówiła. Perspektywa zamieszkania na słonecznym południu była zbyt kusząca. Nigdy nie pożałowała decyzji o przeprowadzce. Dostaje pensję urzędniczą na duńskim poziomie. Kiedy wzięła kredyt na mieszkania, państwo spłacało za nią połowę odsetek. Dzis jest już jego właścicielką. Daniel zdaje sobie sprawę, że żyje na poziomie, o jakim większość miejscowych może pomarzyć. Jest imigrantką, a zarazem wyższą klasą średnią.

Sylla sprzedaje zegarki w porcie i na plaży. Jest młodym, uśmiechniętym facetem. Taki styl chłopaka z amerykańskiego osiedla – bejsbolówka, t-shirt którejś z drużyn koszykarskich, szerokie spodnie. Zagaduje mnie z naturalnym wdziękiem. Nie ma w sobie napastliwości charakterystycznej dla europejskich sprzedawców. Stosuje zwykłe sztuczki handlowe, ale robi to z niezwykłą gracją. Jego towar to straszna tandeta. „Giorgio Armani” z plastikowymi paskami. Urok sprzedawcy powoduje jednak, że już po chwili wyciągam 10 euro. Żegnamy się serdecznie. Ponownie spotykamy się za 4 dni. Sylla właśnie kończył swój dzień pracy. Poznał mnie od razu, a właściwie zegarek, który wcześniej mi sprzedał. Poszliśmy na piwo. Sylla urodził się w Mali. Ma 23 lata. W 2012 roku w jego kraju wybuchła rebelia Tuaregów – berberyjskiego ludu zamieszkującego rejony Sahary. Rebelianci w sojuszu z dżihadystami z Al-Kaidy walczyli z malijskim wojskiem. Potem zaczęli walczyć miedzy sobą. Dla miejscowej ludności oznaczało to ciągłe grabieże, gwałty i mordy. Sylla uciekł wraz z większością rodziny do Senegalu. Stamtąd kutrem rybackim dostali się na Wyspy Kanaryjskie. Po opłaceniu przemytnika zostało im niewiele pieniędzy. Starczyło jednak na bilet lotniczy do Sewilli dla Sylli i jego brata. Tam znaleźli pracę przy rozładunku statków. Potem przenieśli się do włoskiej Mesyny, a następnie Sylla, już sam, trafił na Kretę. Teraz siedzimy na ławce przy samym morzu i popijamy Mythos – najpopularniejsze greckie piwo. Patrzę na mojego towarzysza i myślę sobie, że już przynajmniej dwa razy przeżył coś, co nam, Europejczykom, zupełnie nie mieści się w głowie – koszmar wojny, a następnie podróż przez wody Atlantyku na prowizorycznej łajbie. Sylla nie narzeka, jest niesamowicie pogodny. Trudno się dziwić, w porównaniu z życiem w jednym z najbiedniejszych państw Afryki, praca sprzedawcy zegarków w Chanii daje mu poczucie, że złapał pana boga za nogi. Mimo, że nie posiada ubezpieczenia, mimo, że wynajmuje mały pokój w dość podłej dzielnicy.

Wiktoria pracuje w modnym angielskim pubie w samym centrum turystycznej dzielnicy, kilkadziesiąt metrów od wybrzeża. Ma 19 lat, ładną pyzatą twarz, długie jasne włosy i miły uśmiech. W Chanii mieszka od 13 miesięcy. Przyjechała do matki, która – jak to często bywa w przypadku imigrantek – wyszła za mąż za Greka. Wiktoria planowała pobyć tu 2 tygodnie. Ale po kilkunastu słonecznych dniach w marcu nie miała już najmniejszej ochoty wracać do pogrążonego w smogu i szarudze Krakowa. Błyskawicznie nauczyła się greckiego. Przyznaje, że pomogło jej to, że wychowywała się w dwujęzycznej rodzinie. Jej ojciec jest Holendrem. O Polsce mówi jako o minionym koszmarze. Wspomina klaustrofobiczne blokowisko i znajomych, którzy przy okazji ostatniej wizyty w ojczyźnie głównie próbowali pożyczyć od niej pieniądze. Jest szczęśliwa, lubi swoją pracę, choć ta do łatwych nie należy. Zmiana rozpoczyna się o 17 i trwa najczęściej do 5 rano. W tym czasie Wiktoria jest odpowiedzialna nie tylko za sprzedaż alkoholu ale również za wprawianie gości w odpowiedni nastrój. Przed sezonem klientami są głównie dwie grupy facetów. „Ze statków” – marynarze jednostek cumujących w porcie i „z bazy” czyli żołnierze z amerykańskiej bazy w Soudzie. Wiktoria musi z nimi tańczyć i prowadzić ożywione rozmowy, które zawsze powinny zmierzać do zakupu kolejnego drinka. Niemal codziennie spotyka się również z obmacywaniem i propozycjami seksualnymi. Zapewnia jednak, że zawsze daje sobie radę w takich sytuacjach. Zarobki są dobre, stać ją na wynajęcie mieszkania z widokiem na morze. W ubiegłym roku znajomość z jednym z klientów, czarnoskórym marines, wyszła poza ramy codzienności. Mówił, że się zakochał, chciał aby pojechała z nim do USA. Wkrótce zaszła w ciążę. Zaręczyli się, choć nie była pewna, czy chce spędzić życie właśnie z tym facetem. Sytuację wyjaśniły czynniki zewnętrzne. Narzeczony pewnego dnia oświadczył, że zostaje przeniesiony. Zniknął, choć obiecał, że będzie ją wspierać finansowo. Nie musiał. Kilka tygodni później Wiktoria poślizgnęła się schodząc z metalowych schodów. Potem była wizyta w szpitalu. Jej samej nic się nie stało, ale ciąży nie udało się uratować. Całe szczęście była ubezpieczona. O swoim szefie mówi w samych superlatywach – zatrudnia ją legalnie, z całym pakietem składek i świadczeń. Dobre zarobki pozwalają jej prowadzić swobodne i beztroskie życie w imprezowym środowisku znajomych na pięknej greckiej wyspie. Jest szczęśliwa.

Komentarze

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Argentyny neoliberalna droga przez mękę

 „Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…