Patrick Cockburn z brytyjskiego „Independenta” jest bodaj pierwszym zachodnim dziennikarzem, który podał jakąkolwiek liczbę zabitych: 40 tys. Liczba ta padła z ust Hoszjara Zebariego, byłego irackiego ministra finansów i szefa dyplomacji, który powołał się na szacunki „wywiadu kurdyjskiego”. Cockburn dodaje jednak zaraz, że „rzeczywista liczba” pogrzebanych pod ruinami miasta jest „nieznana”.

To samo stanowisko „nieznanej liczby” zajmują na razie ostrożnie zachodnie organizacje praw człowieka, jak Amnesty International, czy Human Rights Watch, mówiące o „zbrodniach wojennych” i nieliczeniu się z życiem cywilów koalicji dowodzonej przez Stany Zjednoczone. Zebari jest akurat jednym z tych, którzy tę koalicję reprezentują.

Radość po zajęciu Al-Falludży. Walki o Mosul będą o wiele dłuższe / fot. Wikimedia Commons

Cockburn zastanawia się, dlaczego destrukcja zachodniego Mosulu, tj. najbardziej zaludnionej części niegdyś dwumilionowego miasta i „niewątpliwie masowe straty w ludziach” nie budzi (w porównaniu np. z Aleppo) żadnych protestów, czy choćby wzruszenia zachodnich mediów. I daje odpowiedź: „Głównym powodem braku oburzenia jest fakt, że Państwo Islamskie (PI) jest postrzegane jako w istocie diaboliczne i powinno być pokonane bez względu na liczbę ofiar mieszkańców miasta”.

Inaczej mówiąc zachodnim mediom było dużo łatwiej przejąć się ludnością cywilną części Aleppo, która dostała się pod władzę syryjskiej Al-Kaidy, od początku wojny popieranej przez niektóre państwa zachodnie i Izrael jako „opozycja”, niż losem cywilów, którzy przypadli PI, mimo, że projekty społeczne, jak też sposoby walki jednej i drugiej organizacji niczym się nie różnią. Kto dziś pamięta, że szef francuskiej dyplomacji Laurent Fabius mówił o „dobrej robocie” syryjskiej Al-Kaidy, że izraelscy wojskowi chwalili swoich „sojuszników” (i do dziś ich wspierają), o tonach francuskiej, brytyjskiej i amerykańskiej broni, które płynęły dla tej „opozycji”? Czy ktoś pamięta kopiowane z zachodniej propagandy wojennej zdanka w „Wyborczej” o pozytywnej Al-Kaidzie, w porównaniu z PI? Ta nazwa później zniknęła, ale sympatia jakoś pozostała. Mosul po prostu miał pecha, jeśli chodzi o zachodnią litość.

Dziennikarze arabscy – iraccy, libańscy, czy inni, też są ostrożni, ale nie wierzą zbytnio zachodniej polityce medialnej. „40 tys.? To uspokajająca iracka baśń dla Zachodu na wakacjach!” – mówi reporter panarabskiej telewizji. „Co najmniej 5 razy tyle, albo i więcej, w to miasto walono maczugą”. Liczba „ćwierć miliona” krąży w arabskim internecie z powoływaniem się na wypowiedzi pracowników zachodnich i miejscowych pracowników humanitarnych, irackich wojskowych, lekarzy, lub „szacunki świadków”. Byłaby to tragedia porównywalna z masakrą cywilów w Powstaniu Warszawskim. Biorąc pod uwagę obraz zachodniego Mosulu, nie jest nieprawdopodobna.

Grubi i chudzi

Cockburn ilustruje sytuację mosulskich cywilów logiką „Paragrafu 22” Hellera: siły pod wodzą Stanów Zjednoczonych wzywały ich do opuszczenia domów przed ostrzałem i bombardowaniami lotniczymi, a dżihadyści odwrotnie, do pozostania, tak samo pod groźbą śmierci. Ta pułapka właściwie nie była tak literacka. Koalicja zdobywała wschodni Mosul trzy i pół miesiąca, by od końca stycznia do 11 lipca cały ogień skierować na zapełnioną setkami tysięcy ludzi starszą część miasta po zachodniej stronie Tygrysu, ostrzeliwaną przecież i bombardowaną już od połowy października zeszłego roku. Żaden świadek nie pamięta dnia bez bomb, rakiet i innych pocisków przez blisko 9 miesięcy.

Ludzie oczywiście próbowali uciekać, mimo zakazu PI, jednak po kilku miesiącach oblężenia iraccy żołnierze zaczęli stosować charakterystyczną selekcję: jeśli wśród grupek uciekinierów byli jacyś „grubi” oznaczało to dla nich, że mają związek z lepiej odżywionymi wspólnikami PI, podczas gdy „zwykli cywile” byli na ogół wychudzeni, bo w mieście panował głód. Najpierw rozstrzeliwano tylko „grubych”, a potem, pod koniec operacji padł rozkaz, by strzelać do wszystkich, niezależnie od tuszy, płci, czy wieku, bo mogli być wśród nich (i bywali) samobójcy opasani materiałami wybuchowymi. Śmierć starych kobiet i małych dzieci z rąk wyzwolicieli stała się codziennością wykorzystywaną przez propagandę PI, prezentującą dżihadystów jako „jedynych obrońców sunnitów”. Rozkaz zabijania wszystkich objął też „wyzwalane” części starówki. Jedyną szansą na przeżycie było ukrycie się w piwnicach i podziemnych tunelach, przeczekanie.

Buldożery i dolary

W oczekiwaniu na ofensywę i bombardowania, dżihadyści zbudowali kilometry podziemnych przejść i schrony, czasem wiele metrów pod powierzchnią ziemi. Zachodni Mosul to dziś hektary i hektary ruin, obszar zamknięty dla mediów i mieszkańców, otoczony punktami kontrolnymi, które da się przejść tylko dzięki specjalnym zezwoleniom lub pokaźnym plikom banknotów. Ta zasada obowiązuje w obie strony: ocaleńcy opuszczający miasto, którzy dysponują dolarami mogą nawet kupić od irackich żołnierzy samochody i nikt ich nie pyta o przynależność do PI. Większość spośród tych nielicznych, którzy przeżyli, wygląda jednak „jak z obozu koncentracyjnego” – pisze arabski dziennikarz, który wszedł do „zakazanego miasta” dzięki łapówce. Inni ocaleni kierują się w stronę rzeki w poszukiwaniu wody lub próbują przepłynąć wpław, czy czepiając się jakiejś deski, na wschodnią stronę. Regularnie strzelają do nich Irakijczycy w mundurach i śmigłowce krążące nad Tygrysem. Na brzegach rzeki pełno zwłok, również kobiet i dzieci. Tygrys nie przestaje ich wyrzucać.

Mosul, trzecie co do wielkości miasto Iraku, liczbą mieszkańców dorównuje Warszawie/wikimedia commons

W tych dniach mosulskie lato to temperatury sięgające 50 stopni Celsjusza. Na bezkresnym obszarze ruin nie ma jak uciec od trupiego smrodu. Buldożery próbują zrobić przejścia wśród gruzów zgarniając wszystko wraz z widocznymi fragmentami ciał. Na rozkaz zasypują też gruzami wszystkie dziury, wszelkie wejścia do tuneli i schronów, bez sprawdzania, czy ktoś tam jest, oficjalnie „ze względu na zagrożenie epidemiologiczne”. W zachodnim Mosulu przeżył za to co najmniej jeden kot. Ktoś zrobił mu zdjęcie z fragmentem ludzkiego ciała w pyszczku. Wcześniej, mniej więcej od stycznia, to ludzie jedli tu koty, bo nic już nie było do jedzenia.

Nie tylko Mosul

Wzięcie Mosulu za wszelką cenę, nawet cenę ludobójstwa, było decyzją polityczną podjętą poza Irakiem. Amerykanie chcieli mieć wreszcie jakiś sukces w walce z PI po skutecznym wejściu Rosjan do gry w Syrii. Problem jest jedynie taki, że nie mają czym się pochwalić, bo mosulska hekatomba nadaje się jedynie do przemilczenia. Jest bardzo mało prawdopodobne, by zagadkowa „rzeczywista liczba ofiar” została kiedyś wiarygodnie ustalona. Bez względu na nią powstał nowy, otwarty rachunek krzywd i nienawiści sunnicko-szyickiej (oraz anty-zachodniej) w regionie. Co będzie z innymi miejscowościami zajętymi ciągle przez PI? W połowie drogi między Mosulem a granicą syryjską leży np. Tal Afar, 200 tys. mieszkańców…

Dżihadystom została też w Iraku cała praktycznie pustynna, zachodnia prowincja Al-Anbar granicząca z Syrią, bardzo trudna do kontrolowania. Na „wyzwolonych” terenach zamieszkałych przez irackich sunnitów sytuacja nie wygląda najlepiej. Np. w prowincji Dijala (na wschodzie), odbitej przez siły irackie w 2015 r. dżihadyści znowu podnoszą głowę. Rząd iracki jest w większości szyicki i ani on, ani Amerykanie nie mają żadnego spójnego projektu politycznego, jak zasypać podziały wywołane śmiertelnym chaosem amerykańskiej inwazji z 2003 r., która szybko została matką lokalnej Al-Kaidy i PI.

Historia bez końca

Państwo Islamskie już nie zajmuje terytorium wielkości Wielkiej Brytanii, jak w szczycie swej potęgi, zimą 2015 r. Jego aspekt militarno-państwowy załamuje się, ale te aspekty, które pozwalają mu odgrywać rolę polityczną i propagować swą pochodzącą z Arabii Saudyjskiej ideologię religijną, rekrutować nowych członków i uderzać zamachami, są ciągle żywe. Nie da się ich pogrzebać wraz z Mosulem.

Pod koniec ubiegłego wieku amerykańscy neokonserwatyści snuli plany „przemodelowania Bliskiego Wschodu” przewidujące rozpad Iraku i okolicznych państw arabskich według kryteriów religijnych, co miało zatrzymać ich rozwój i wzrastającą niezależność polityczną. Ten scenariusz realizuje się, choć neokonserwatyści nie odgrywają już takiej roli politycznej w Stanach, jak za czasów Busha. Zwycięstwo w Mosulu pozostanie pyrrusowe, dopóki iracka mniejszość sunnicka nie będzie rzeczywiście reprezentowana w instytucjach państwa. Inaczej nie zaspokoi jej żadne „wyzwolenie”, tym bardziej takie, jak w jednym z najstarszych miast świata, które właśnie leży w gruzach i oparach masowej śmierci.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Żółty żonkil

Dzisiejsze słowo na weekend poświęcam, ze zrozumiałych względów, rocznicy wybuchu powstani…