To prawdziwa rzadkość, gdy dzieło poświęcone klimatycznej zagładzie, stanowiące krytykę systemu politycznego i wprost wyszydzające prezydenta, magnatów technokapitalizmu i kapitalistyczne media pojawia się na czołówkach portali i króluje w mediach społecznościowych.
Dzieł uświadamiających tragiczną kondycję Ziemi pod rządami kapitalizmu zwyczajnie nam brakuje. Film „Nie patrz w górę” był więc bardzo potrzebny.
Scenariusz filmu – z pewnością z najlepszych pobudek – stworzył David Sirota, scenarzysta, ale także autor przemówień Berniego Sandersa. W filmie zagrali także wyśmienici aktorzy. Cel? Pełen portret współczesnego zachodniego kapitalizmu, budzenie świadomości społecznej i dzwon na alarm przed nadciągającą zagładą.
Oto przed naszymi oczami nasycony obraz współczesnego kapitalizmu. Polityków kupionych przez miliarderów pochłania wyłącznie obsesja na punkcie reelekcji. Miliarderzy to szaleńcy, krwiopijcy bez żadnej myśli o dobru wspólnym, skrywający swą prawdziwą twarz pod maską „szczególnych talentów” i „tajemniczych osobowości”. Media żyją z taniej sensacji, karmią się „celebrytozą” ulegając jednocześnie „tyranii klikalności”, za którą kryje się oczywiście nasza stara znajoma: obsesja zysku. Nie są więc zdolne do żadnych poważnych działań.
Nic więc dziwnego, że kiedy w kierunku Ziemi zaczyna zbliżać się niosąca zagładę kometa, systemową odpowiedzią na zagrożenie jest bezradność przemieszana z pragnieniem wykorzystania go jako okazji do zysku. W tej ostatniej chwili okazuje się, kto jest prawdziwym władcą, są to najwięksi, najbardziej uprzywilejowani kapitalistyczni potentaci – to ich głosu słucha grana przez Meryl Streep prezydentka. Świat opinii publicznej, świat nauki, świat ludzi pracy istnieje jedynie w podziemiu, duszony pod butem tych, którzy opanowali cyfrowe metody reprodukcji kapitału i dzięki swym fortunom decydują praktycznie o wszystkim.
Nie zaskakuje to, że nierentowna wizja zagłady Ziemi niespecjalnie interesuje politycznych decydentów.
Ostatecznie filmowe Stany Zjednoczone podejmują jednak próbę zestrzelenia komety, choć na rozkaz czającego się za plecami władzy miliardera-przemysłowca zostaje ona przerwana. W ten sposób szczątkowe próby walki o dobro wspólne zostają zastąpione ryzykownym skokiem po kasę, zgodnie z wolą Isherwella – postaci, która stanowi parodię Elona Muska. Utraciwszy wiarę w instytucje kapitalistycznego państwa para głównych bohaterów-naukowców próbuje ostrzec kraj i zmusić władze oraz ludzi do efektywnego ratowania świata. Pojawia się jednak potężna przeszkoda: oto kapitalistyczne media klasycznymi sposobami neutralizują zagrożenie. Temat jest trywializowany, spychany na boczny tor oraz zdominowany przez poboczne wątki. Dokładnie tak samo kapitalistyczne media zachowują się dziś w obliczu pandemii. Pomimo milionów ofiar zmarłych przez niedofinansowanie systemu zdrowia żaden dziennikarz nie traktuje tej sprawy poważnie, nie oskarża polityków o morderstwa. Brak materiałów medialnych, które u polityków odpowiedzialnych za rzeź chorych i słabych budziłyby lęki i koszmary. To dokładnie taki sam parasol medialnej cenzury, który otwarto nad sprawą zagłady klimatu, a także śmierci kilkunastu milionów ludzi, którzy każdego roku umierają z powodu braku wody, żywności i leków, to znaczy na skutek panujących w naszym systemie i równych epokom kolonialnym nierówności.
Pomimo starań twórców obrazowi „Nie patrz w górę” blisko jednak do filmowej klęski. Pomysł, aby dydaktyzm i krytykę systemu zastąpić wielką komedią, która wyśmieje wszystkich to bowiem pomysł bardzo niebezpieczny.
I tak „Nie patrz w górę” zjada swój własny ogon i nie tylko ogon. Ostatecznie bowiem wszyscy są tu śmieszni, równo wykpieni, ale społeczeństwo jako takie pozbawia się tym samym nadziei. Nie ma też żadnego bohatera, który pełniłby rolę naprawdę trzeźwego i nieskompromitowanego narratora. W rezultacie film zamienia się także w ostrzeżenie przed samym sobą.
Jego potencjał uświadamiający wciąż pozostaje ogromny i bez wątpienia będzie działał na ludzką wyobraźnię. Kompletnie zmarnowano jednak wyśmienitą okazję, by pozostawić przeciętnego widza z czymś więcej, niż jedynie poczuciem zagrożenia i mieszanymi uczuciami. Dla wszystkich, którzy traktują temat klimatycznego i pandemicznego zagrożenia poważnie jest to oczywiście sprawa kompletnie i całkowicie nieśmieszna.
Rodzi się więc pytanie: czy potrzebnie wyśmiano każdego z filmowych bohaterów? Czy w tym przypadku śmiech jest adekwatną formą krytyki? Czy tylko śmiech?
Przy całej mojej sympatii do wielu grających w nim aktorów i ich (znanych od dawna) dobrych chęci film jest koronnym dowodem na to, że ze strony artystycznych sił krytyczno-liberalnych w USA z ich aktualną wrażliwością, nie nadejdzie dla świata żaden ratunek. Mało tego – twórcy sami nas przecież o tym informują. W zasadzie ten film jest właśnie o tym, żeby nie liczyć na Stany Zjednoczone w roli strażnika (i zbawcy) świata, bo istniejący tam system wyklucza wszelką nadzieję dla ludzkości. W filmie wprost jest ukazane, że amerykański kapitalizm prędzej spróbuje odnaleźć w końcu świata okazję do świetnego zarobku, niż zrobi coś pożytecznego.
Film pozwala nam też pojąć, że istniejący w tej hegemonii i uprzywilejowani artyści także zmagają się z pewnym poważnym problemem: są zbyt zaangażowani w bieżący komentariat swego świata, aby sięgnąć po rozwiązania spoza tych, które leżą na mainstreamowym stole. „Nie patrz w górę” cierpi na to samo, co na co cierpi sam zachodni kapitalizm i jego media – zbyt dużo dystansu, zbyt dużo pobłażania, za mało prawdziwej walki o prawdziwe cele.
Bo niestety jest to wciąż świat będący fantazją amerykańskich liberalnych demokratów. A więc masy pracujące są tu jedynie niszczycielskim tłumem, który zdolny jest jedynie zdewastować ulicę i siać zgorszenie. W żaden sposób nie przydają się do ratowania świata, nie mają żadnej podmiotowości i znaczenia. Inne kraje istnieją w filmie jedynie przez sekundę i koniec końców również ponoszą kompletną klęskę – chociaż warto odnotować, że posiadają więcej rozumu niż Stany Zjednoczone, skoro decydują się działać samodzielnie i przestają liczyć się z ich zdaniem. Jedynymi postaciami, które posiadają jakąkolwiek zdolność sprawczą są wybitne jednostki z warstw uprzywilejowanych, których starania ostatecznie jednak kończą się absolutnym fiaskiem.
Naukowcy – choć próbują walczyć o ratunek dla Ziemi – niczego nie potrafią, grzęzną w nieśmiesznym, komediowym sosie i zaczynają zajmować się swoimi rodzinami, rezygnują ze sprawy ludzkości. Film szydzi z działań ulicznych i co bardziej radykalnych intuicji: tropem pomysłów Gandhiego usilnie podąża za ideą, że brak radykalnych działań i spokojna śmierć są lepsze niż jakiekolwiek próby organizowania rewolucji. Znajduje to tutaj swoje potwierdzenie nawet na płaszczyźnie ideologicznie-duchowej: jedyną prawdziwie poważną sceną w filmie jest scena przedśmiertnej modlitwy: no przecież „jak trwoga, to do boga”.
„Nie patrz w górę” to filmowa opowieść o bezradności zdezorganizowanej klasy pracującej i jej zatomizowanych rzeczników.
Przez moment popatrzmy też na to dzieło z perspektywy teorii kultury zaangażowanej, której potrzeba nam dziś tak samo, jak czystego powietrza. Sam pomysł na film o takim wydźwięku jest pod wieloma względami niszczycielski. Komedia, która ośmiesza wszystko i wszystkich oraz traktuje nadciągającą zagładę klimatyczną i kondycję obecnego systemu kapitalistycznego, który eliminuje w milionach życie ludzkie jako obiekt żartów – to nie jest dobry pomysł. W historii kina były już dzieła, które komedię potrafiły zamienić w dramat i w odpowiednim momencie powiedzieć rzeczy istotne w sposób otwarty, zrozumiały i poważny. Takim legendarnym filmem był „Dyktator” Charliego Chaplina, gdzie sekwencje pełne żartów i kpin (lecz nie ze zwykłych ludzi, pracowników i potencjału zmiany społecznej) łączyły się z niezwykle dojrzałą i aktualną krytyką społeczną, której kulminacją była w pełni poważna i będąca otwartym manifestem scena przemówienia. Tu mamy przemówienie głównego bohatera w telewizji śniadaniowej, lecz jest ono przykryte jego błędnymi wyborami i masą upadłościową całej artystycznej wizji świata przedstawionego. Jest to bowiem świat pozbawiony nadziei, skazany na klęskę.
„Nie patrz w górę” zdaje się być dziełem, które stanowi raczej rodzaj spowiedzi i rozgrzeszenia dla samych twórców. Rozgrzeszenia z własnej niemocy. Pokazują tu oni pędzący ku zagładzie turbokapitalizm na tle działań i starań częściowo pozytywnych bohaterów, lecz ostatecznie znajdują usprawiedliwienie dla ich nieskuteczności i uciekają w kompletnie toksyczny indywidualizm. A przecież zagłada Ziemi nie jest sprawą osobistą… I nie był to przecież film robiony z myślą o dostarczeniu rozrywki ani dzieło, które nie posiadałoby politycznych ambicji. Tyle tylko, że maniera koncentracji na swojej pełnej dystansu do świata perspektywie stanowi tu przepis na małą artystyczną katastrofę. Nie da się też pozytywnie i krytycznie wyśmiać systemu bagatelizującego i ignorującego zagrożenia, jeżeli nie pokaże się przy tym tych, którzy cały czas myśleli i działali inaczej, walcząc o inny świat.
Co tymczasem mamy w filmie? Grany przez Leonardo DiCaprio bohater, obsadzony w roli postaci najbardziej pozytywnej ostatecznie dołącza do wroga, uwiedziony dosłownie i w przenośni przez kapitalizm. Jego życie dobiega końca bez walki i w sposób kompletnie bez znaczenia. Jeśli miała to być satyra na wszystkie strony sporu o planetarne losy – to był to pomysł i założenie niesłuszne. Po prostu niepotrzebne.
Ukazując „szokującą” indolencję ludzi znajdujących się u władzy (i całej ludzkości) twórcy mieli zapewne nadzieję, że poruszą widza, który zrozumie, jak fatalni władcy znaleźli się na tronie zachodniego kapitalizmu. Problem polega na tym, że znaczna część społeczeństwa już o tym wie, ale druga, większa, część całkowicie się na to zgadza, nie widząc problemu.
Społeczeństwo nie potrzebuje dziś parodiowania ludzi władzy, których działania są zbrodnicze. Nie potrzebuje poszerzania spektrum sztuki o „zabawy konwencją” na temat rychłej katastrofy klimatycznej i katastrofy kapitalistycznych systemów zdrowia w obliczu pandemii.
Zdecydowanie bardziej potrzebne są trzeźwe recepty, odpowiedzi na pytanie „co robić?” i pokazanie pozytywnych bohaterów oraz wzorców, wskazanie na drzwi prowadzące do wyjścia z obecnej sytuacji.
Przeżegnanie się przed końcem lepiej zostawić na prawdziwą zagładę.
Bo jeśli dzieła kultury robione w oparciu o dobre intencje dalej będą posiadały tak słaby politycznie ładunek, rozlazły i zdystansowany niemorał oraz nihilistyczne podejście do wszelkich szans na ratunek dla ludzkości i Ziemi – to ta zagłada z pewnością nadejdzie. I nie będzie zabawna ani pełna groteski.
Dużo lepszymi bohaterami dla tego filmu mogli być aktywiści, antykapitaliści, czy teoretycy radykalni, których można było pokazać wprost i na tym samym komediowym tle, nawet z klęską na zakończenie. Także w USA nie brakuje wybitnych postaci, które walczą o budowanie świadomości o katastroficznym kapitalizmie naszej ery. Jednakże nie są to postacie zapraszane do telewizji, widziane przez mainstream. Autorzy „Nie patrz w górę” poniekąd sami ocenzurowali postacie, takie właśnie (i znacznie mądrzejsze) jak doktor Randall Mindy, ale istniejące w prawdziwym życiu.
Reprezentanci panującej ideologii nie chcą słuchać o szkodliwości systemu i dlatego systemowa cenzura bardzo szczelnie eliminuje skuteczne i nieskompromitowane autorytety, które nie mają nawet możliwości znaleźć się w komediowych programach głównych stacji. Nie jest to zjawisko nowe i z pewnością wymagałoby lepszego artystycznego przedstawienia niż to, które zaprezentowało „Nie patrz w górę”.
Stosunkowo najmocniejszym momentem filmu jest jego ogólny stosunek do kondycji ludzkości, otwarta krytyka kapitalistycznej obsesji na punkcie zysku i brak złudzeń co do możliwości skutecznej reformy, zmiany tego systemu. Rzeczywista walka z katastrofą klimatyczną ma swoich bohaterów i przynosi też pewne nadzieje. Jeśli jednak do katastrofy ostatecznie dojdzie, obawiam się, że nie zakończy się ona śmiercią najbogatszych z rąk kosmicznych dinozaurów, lecz ich przetrwaniem kosztem zagłady wszystkich ludzi uznanych za zbędnych. I to najbardziej uprzywilejowani będą tymi, którzy zaśmieją się na końcu.
Z nas, ze wszystkich pozostałych, którzy pozwolili im zrobić to wszystko…
Argentyny neoliberalna droga przez mękę
„Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…