Od transformacji ustrojowej mamy w Polsce do czynienia ze stalinizmem na opak: wraz z czasowym oddalaniem się od roku 1989 zachodzi proces zaostrzenia dekomunizacji.
Powołany przez prezydenta Piły Zespół ds. nazewnictwa ulic wytypował dwanaście nazw, które mogą podpadać pod przyjętą w tym roku ustawę o zakazie propagowania komunizmu lub innego ustroju totalitarnego przez nazwy budowli, obiektów i urządzeń użyteczności publicznej. W ich gronie znalazły się między innymi ulice 1 maja, Stefana Okrzei czy Bolesława Limanowskiego. Z kolei w Poznaniu, dzięki poparciu radnych PiS i PO, zniknąć ma wkrótce plac Ludwika Waryńskiego. Gdy docierają do mnie tego rodzaju wiadomości, odczuwam mieszankę wściekłości i zażenowania.
Z drugiej jednak strony, akcja dekomunizacyjna, która może usunąć Limanowskiego czy Waryńskiego z przestrzeni publicznej, ma szansę stać się iskrą, która ożywi lewicową, dotąd dość anemiczną, politykę pamięci. Mieszkańcy wybranych ulic, przyzwyczajeni do nazw i zapewne podchodzący do nich z obojętnością, przy odrobinie „szumu” mogą zainteresować się określonymi postaciami, choćby poprzez ich „wygooglowanie”. W tym sensie za przeciwskuteczne uważam rozgrywanie tego typu spraw poprzez przekonywanie mieszkańców, że zmiana nazwy wiąże się z koniecznością wymiany dokumentów i szeregiem uciążliwych czynności administracyjnych.
Trwająca w Polsce konserwatywna rewolucja zdaje się pożerać własny ogon. Dekomunizacyjne zapędy obnażają iluzoryczność tworu, określanego jako „wspólnota narodowa”. Wbrew swoim intencjom i zapowiedziom, kreatorzy nowej wersji historii nie odradzają ani nie umacniają narodowej identyfikacji. Pokazują oni bowiem, że to, co narodowe, nie jest bynajmniej naturalne i odwieczne, że podlega nieustannej redefinicji poprzez dominujące w danym społeczeństwie siły polityczne. Naród natomiast, w polskiej anomalii geopolitycznej, definiuje się łatwiej w odniesieniu do tego, na co nie ma w nim miejsca. Tradycja wielu pokoleń, walczących o niepodległość i socjalizm, wiąże się z uniwersalnym dla klas niższych marzeniem o egalitarnym społeczeństwie, nie pasującym do wizji zmilitaryzowanego, ekskluzywnego narodu.
Idealny świat dekomunizatorów to świat, w którym w gronie patronów wyklętych znaleźliby się Limanowski, Waryński i Mickiewicz. To świat, w którym ulica Brygady Świętokrzyskiej krzyżowałaby się z aleją Zygmunta Szendzielarza – „Łupaszki”. Byłby to świat wykastrowany kulturowo i oparty na jednolitej wersji historii, w ramach której w kategorii „narodu” mieściłoby się kilka procent należących do elity. Ostatni raz tak wąsko pojmowany naród w polskich realiach wyznaczał granice politycznego świata w czasach Rzeczypospolitej szlacheckiej.
Syria, jaką znaliśmy, odchodzi
Właśnie żegnamy Syrię, kraj, który mimo wszystkich swoich olbrzymi funkcjonalnych wad był …
Młody człowieku, poducz się nieco historii, aby nie popadać w „mieszaninę wściekłości i zażenowania’. Akurat z kilkunastu patronów ulic wymieniesz Waryńskiego, Limanowskiego i Okrzeję. Oczywiście, nie byli oni komunistami – raczej socjalistami z kręgu Piłsudskiego (choć Waryński zginął wcześniej). Ale ich nazwiska przywłaszczyła sobie władza komunistyczna i nic dziwnego, że przez społeczeństwo postrzegani byli jako symbole tego zbrodniczego ustroju.
A cóż masz zarzucenia Łupaszcze czy Brygadzie Świętokrzyskiej – to, że walczyli nie tylko z jednym okupantem, lecz z dwoma? A który z nich był gorszy? Obaj wymordowali miliony Polaków.
Krzysztof E. Wojciechowicz
No, no, w czasach Rzeczypospolitej mieliśmy (choć z początku) ustrój iście demokratyczny. Jednak te 12 % narodu szlacheckiego swoje robiło. Teraz tępych PiSuarów pokroju Maciaszki jest co najwyżej 1 %.