Strajk.eu rozmawia z Rafałem Rudnickim, redaktorem profilu Kurdystan.info, działaczem Inicjatywy Pracowniczej.
27 stycznia doradca Donalda Trumpa do spraw bezpieczeństwa narodowego poinformował, że USA nie dostarczą już więcej broni kurdyjskim Powszechnym Jednostkom Obrony, natomiast dzień później minister spraw zagranicznych Tucji wezwał Amerykanów, by wycofali się z Manbidżu i by nie doszło tam do konfrontacji sił amerykańskich i tureckich. A jednak 29 stycznia dowiedzieliśmy się z CNN, że Amerykanie w Manbidżu jednak zostaną. Czy na tle sprawy kurdyjskiej grozi nam imperialistyczna konfrontacja na wielką skalę?
Myślę, że wszyscy zadają sobie teraz to pytanie, bo Turcja i również Stany Zjednoczone są w pewnego rodzaju pułapce. Z jednej strony USA mają zobowiązania wobec sojusznika z NATO. Sojusznika, który przez wiele lat wypełniał w sposób bardzo rzetelny wszystkie zobowiązania wynikające z polityki Stanów Zjednoczonych w czasie zimnej wojny, w tym walczył z organizacjami o profilu komunistycznym, jak Partia Pracujących Kurdystanu. Z drugiej strony Waszyngton ma zobowiązania wobec lokalnych sił, które walczą z tzw. Państwem Islamskim.
Podstawowe pytanie jest takie: jakie Stany Zjednoczone mogą mieć środki nacisku na Turcję, żeby zmusić do zaprzestania ataków na Afrin i do tego, żeby nie doszło do ataku bezpośredniego na Manbidż, w którym stacjonują siły amerykańskie. Środek ostateczny, wyrzucenie Turcji z NATO, nie wchodzi w grę, chociaż takie głosy też się pojawiają. Dosłownie dwa dni temu widziałem na Fox News rozmowę z jednym z amerykańskich doradców wojskowych związanych z Pentagonem, który mówił, że taka opcja też jest możliwa. Uważam to jednak raczej za retorykę, stroszenie piór. Stany Zjednoczone oczywiście mogą też przestać transferować pieniądze do Turcji, a Ankara od lat jest beneficjentem bardzo dużych środków przeznaczonych na zbrojenia. Ale to opcja bardziej teoretyczna. Poziom zdeterminowania Turcji w tej sprawie jest tak wysoki, że wydaje się, że tak naprawdę argumentów specjalnie Stany Zjednoczone w ręku nie mają. Do tego USA nie byłyby w stanie wycofać się z Manbidżu, bo to by oznaczało po prostu oddanie absolutnie pola Rosji na terenie Syrii.
Turcy odważyliby się strzelać do Amerykanów, czy to też jest raczej stroszenie piór, tyle, że po drugiej stronie?
Na poziomie retorycznym Turcja jest bardzo zdeterminowana. Z drugiej strony – przy wszystkich wypowiedziach Erdogana czy przedstawicieli tureckiego rządu, Turcja natychmiast przestawała bombardować siły kurdyjskie, kiedy w okolicy pojawiali się Amerykanie. Tak było nie tylko w Manbidż, ale i w okolicach Kobane czy Kamiszlo. Turcy grają ostro, ale mogą blefować.
Czy jednak wypowiedź Rexa Tillersona o tym, że Stany Zjednoczone są skłonne przystać na 30-kilometrową strefę buforową, czyli właściwie na przejęcie regionu Afrinu nie ośmieliło Turcji, żeby domagać się coraz więcej?
Na pewno sprzyja temu brak twardej polityki ze strony Stanów Zjednoczonych wobec Turcji, brak jasnego postawienia sprawy. Niejednoznaczna polityka amerykańska w stosunku do Kurdów w Afrin stwarza pewną przestrzeń do tego, żeby Turcja pozwalała sobie na więcej. Przy czym problem z Afrin jest oczywiście taki, że Amerykanie nigdy nie mieli bezpośrednich środków, żeby tam interweniować. Tam były obecne siły rosyjskie, które kontrolowały przestrzeń powietrzną.
Właśnie. W dość zgodnej ocenie analityków wokół Afrin doszło do targu między Rosją i Turcją. Za Afrin Turcy odpuszczają wspieranie opozycji w Idlib. To jest bardzo poważne przewartościowanie. Jaki Erdogan ma dalszy plan na Syrię?
Wydaje mi się, że na politykę Erdogana w stosunku do Syrii należy patrzeć na dwóch poziomach. Po pierwsze, jest to przedłużenie polityki wewnętrznej, mobilizowanie elektoratu nacjonalistycznego. Temu służy i interwencja w Afrin, i faktyczna wojna domowa, jaka jest prowadzona z Kurdami w samej Turcji. Musimy pamiętać, że w 2019 roku w Turcji będą wybory podwójne: parlamentarne i prezydenckie w Turcji. Erdogan konsoliduje w ten sposób nie tylko wyborców własnej partii, AKP, ale i sięga po sympatyków MHP, partii, nazwijmy to wprost, neofaszystowskiej.
Czy to nie jest jednak cokolwiek ryzykowna strategia mobilizowania elektoratu nacjonalistycznego? Już teraz widzimy, że planowany Blitzkrieg w Afrin się nie powiódł. Co, jeśli Erdogan w polityce zagranicznej jednak nie odniesie efektownych sukcesów?
Na pewno ta kampania nie przebiega tak, jak sobie Erdogan to wyobrażał, ale patrząc na olbrzymią dysproporcję sił między państwem tureckim a siłami kurdyjskimi ciężko sobie wyobrazić inny scenariusz niż taki, w którym jednak Afrin zostanie zdobyty. Bez jakiejkolwiek interwencji ze strony światowych imperiów, czyli albo Rosji, albo Stanów Zjednoczonych, Kurdowie się nie obronią. Oczywiście starają się stawiać jak najtwardszy opór licząc na to, że w ten sposób właśnie zdemoralizują siły Wolnej Armii Syryjskiej, które są de facto najemnikami Erdogana. Chcą też wymusić, by Erdogan wysłał do walki piechotę złożoną z tureckich żołnierzy, nie tylko siły powietrzne czy specjalne. Po prostu rekrutów. A kiedy ci będą ginąć, w tureckim społeczeństwie pojawi się zniechęcenie. Dla Kurdów to jakaś nadzieja, że Ankara wstrzyma wtedy ofensywę. Wydaje się jednak, że upór Erdogana w tej sprawie jest tak wielki, że Afrin zostanie zdobyty bez względu na koszty.
Druga kwestia jest taka, że wobec właściwie nieuchronnej porażki rebeliantów w Syrii, przynajmniej tych, którzy są jakkolwiek związani politycznie i wojskowo z Turcją, zdobycie Afrin jest próbą wyrwania w Syrii czegokolwiek. Tak, jak udało się wykroić kawałek tortu dzięki operacji Tarcza Eufratu, gdy zajęto m.in. Al-Bab i Dżarabulus.
Czyli tak naprawdę oddając Idlib Erdogan oddał coś, co i tak by stracił?
Sądzę, że taka teza jest do obronienia ze względu na dynamikę sytuacji. Widać wyraźnie, że al-Asad dzięki Rosji się wzmacnia, a siły rebelianckie, złożone oczywiście z wielu różnych frakcji, są coraz słabsze. Zdobycie Idlib jest tylko kwestią czasu, więc zajmując Afrin Erdogan wyjdzie z całej tej plątaniny z twarzą. Będzie miał się czym pochwalić swoim ultranacjonalistycznym wyborcom, pokazać, że neottomańskie plany nie są mrzonką, że są realizowane chociaż w jakimś stopniu.
Graniczy bowiem z pewnością, że w Afrin nastąpi to, co nastąpiło na terytorium zajętym w ramach operacji Tarcza Eufratu. Czyli po prostu czystka etniczna, zmiana struktury ludności regionu, przesiedlenie uchodźców, którzy obecnie znajdują się w obozach w Turcji, napływ ludności turkmeńskiej sprowadzonej z różnych innych miejsc w Syrii – to się już dzieje w okolicach Al-Bab. Niewykluczone jest również stworzenie czegoś na wzór Republiki Północnego Cypru, jakiegoś absolutnie zwasalizowanego terytorium, quasi-niezależnego ale oczywiście de facto kontrolowanego przez Ankarę.
I będącego trwałym narzędziem wpływu na Damaszek.
Z pewnością, bo ciężko jest sobie wyobrazić sytuację, w której Damaszek byłby w stanie po przejęciu Afrin przez Turcję kiedykolwiek, przynajmniej w najbliższej perspektywie, odbić te terytoria.
Jak więc opłacał się ten cały targ Rosjanom, skoro Idlib i tak zostałby odbity przez armię syryjską?
Myślę, że jednak się opłaca na kilku różnych poziomach. Dzięki temu postępy armii al-Asada są szybsze, duża część Wolnej Armii Syrii została przekierowana do Afrin z okolic Idlib, osłabiając tamtejszą obronę. Po drugie, być może przedmiotem tego targu była również sprawa gazociągu „Turkish Stream”, który ma biec od Rosji przez terytoria zajęte przez Turcję na południe Europy. Bardzo możliwe, że jego budowa została wstrzymana w wyniku incydentu związanego z zestrzeleniem samolotu rosyjskiego – może teraz też umówiono się w sprawie dalszych losów tego projektu. Po trzecie, ciężko sobie wyobrazić sytuację, w której Kurdowie bez oporu poddaliby się al-Asadowi. Jak twierdzą Kurdowie, w ofercie ostatniej szansy Rosjanie zaproponowali, że obronią ich przed Erdoganem właśnie pod warunkiem, że Afrin się podda. Kurdowie oczywiście na to się nie zgodzili, ale gdyby byli przyparci zupełnie do ściany, to mogą taką możliwość rozważyć. Za to gdyby al-Asad prowadził przeciwko Afrin regularną kampanię, to może i by zwyciężył, ale przy ogromnych stratach.
Dla Rosji to jest wreszcie niesamowita szansa na wbicie klina w sojusz pomiędzy Kurdami a Stanami Zjednoczonymi. Kurdowie mają teraz olbrzymie pretensje do USA, że nie stoją twardo za nimi, że nie powstrzymują sojuszników. Jeśli miałbym powiedzieć, kto jest największym zwycięzcą tej całej sytuacji, powiedziałbym że Rosja, paradoksalnie wcale nie Turcja, tylko właśnie Rosja.
Wyobraźmy sobie taki rozwój wypadków, że przewaga Turków staje się miażdżąca, Kurdowie własnymi siłami już nie mają się czym bronić. I decydują się przyjąć ofertę pomocy od al-Asada. Co zrobią Amerykanie?
To jest dobre pytanie. Amerykanie oficjalnie próbują się dystansować od Afrin, twierdzą, że nigdy nie mieli nic wspólnego z tamtejszymi Kurdami, co oczywiście jest nieprawdą. Przecież siły z Afrin uczestniczyły w operacji zdobywania Rakki, żeby było ciekawiej, przejeżdżając wtedy przez tereny al-Asada. Ale skoro się dystansują, to trudno sobie wyobrazić bezpośrednią interwencją. Nie nastąpi nic poza gestami, dyplomatycznymi sprzeciwami.
Równocześnie nie wyobrażam sobie, by Amerykanie przestali dozbrajać Kurdów w ogóle. Oni są zbyt ważnym graczem, trudno też sobie bez nich wyobrazić realizację nowego celu, jaki stawiają sobie dziś Stany Zjednoczone w Syrii – ograniczania wpływów irańskich. Ciężko sobie wyobrazić, by w tej sprawie mogliby się oprzeć na kimś innym niż na siłach kurdyjskich.
Niemniej największym wygranym całej sytuacji jest Rosja.
Jestem przekonany, że cała ta układanka została bardzo sprytnie przygotowana przez Rosję, a Stany Zjednoczone dały się w nią wpędzić. Niezależnie od tego w którą stronę rozwinie się sytuacja, w każdym scenariuszu Rosja jest zwycięzcą.
Jeśli nie ulega wątpliwości że Kurdowie padli ofiarą gry między mocarstwami, to czy mogli wcześniej dokonać trafniejszych geopolitycznych wyborów? Czy były dla nich inne szanse, których nie wykorzystali?
Nie sądzę. Od początku było wiadomo, że nadejdzie taki moment, ze mocarstwa odwrócą się od nich plecami. Natomiast i tak ze współpracy, jaką dotąd prowadzili, wyciągnęli bardzo wiele korzyści. Weźmy oblężenie Kobane – miasto upadłoby, gdyby nie naloty amerykańskie. Zajęłoby je Państwo Islamskie, nieuchronna byłaby czystka etniczna. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć – Kurdowie nie byliby w tym miejscu, w którym teraz są, gdyby nie współpraca z USA. A Kurdowie, zwłaszcza z Afrin, współpracowali także z Rosjanami. Ofensywa na Tel Rifat, miasto położone na wschód od Afrin, odbywała się przy współpracy z rosyjskim lotnictwem. Kurdom udawało się lawirować, uzyskiwać co się da od jednych i drugich. W sytuacji geopolitycznej, jaka panuje w regionie, nie udałoby się osiągnąć więcej.
(ciąg dalszy nastąpi)
Rozmawiała Małgorzata Kulbaczewska-Figat.
Juan Guaido – „demokratyczny” prezydent Wenezueli cz. II
Kiedy zawiodły próby wywołania rozruchów na wielką skalę za pomocą wyłączenia elektrycznoś…
Jedna uwaga. ” w czasie zimnej wojny, w tym walczył z organizacjami o profilu komunistycznym, jak Partia Pracujących Kurdystanu”. W odniesieniu do zimnej wojny to prawda, ale PKK już dawno odrzuciła komunizm.
Dowody albo nieprawda.
Mowa o okresie zimnej wojny. Obecnie PKK promuje inspirowany Bookchinem „demokratyczny konfederalizm”, co można przekładać na komunalizm/autonomiczny marksizm czy jakiś tam syndykalistyczny/samorządowy anarchizm.
czyli kurdowie wspolpracuja z Trumpem
niezbyt, współpracują z pentagonem, który momentami wprost neguje oświadczenia białego domu.