Jest rześki lutowy poranek, kiedy nasz statek dobija do brzegu w Luksorze – starożytnych Tebach. Delikatny wiatr umila oglądanie z górnego pokładu, jak wraz z wschodzącym słońcem miasto po obu stronach Nilu budzi się do życia. Po zejściu z okrętu ruszamy w dalszą drogę. Mijane przez nas pełne zieleni tereny Doliny Nilu przerażająco kontrastują z widzianą w oddali bezkresną pustynią. W końcu wszelka roślinność znika, pozostają jedynie kamienie. Jedziemy dalej w tym księżycowym krajobrazie, aż wreszcie zza wysokiej skały ukazuje się cel naszej podróży – Deir el-Medina. Współczesna nazwa, która po arabsku znaczy tyle co ,,klasztor miejski”, może mylić. W starożytności znajdowała się tu bowiem zamieszkana przez robotników wioska Set Maat, której to pozostałości, rzadko odwiedzane przez turystów, przybyliśmy oglądać.

Deir el-Medina widziane z powietrza

W Set Maat, położonym na krańcu tebańskiego miasta umarłych, mieszkali wraz z rodzinami budowniczy i rzemieślnicy, pracujący przy wznoszeniu okolicznych świątyń i grobowców w Dolinie Królów. Osada funkcjonowała prawie 500 lat, a w okresie szczytowego rozwoju (czasy egipskiej XIX dynastii) jej populacja liczyła ponad 1200 ludzi. Dodatkowo Deir el–Medina jest najlepiej zachowanym założeniem urbanistycznym starożytnego Egiptu. Wyjątkowo słabo nadgryzione zębem czasu mury, ulice, dolne partie większości domów oraz wykute w skałach grobowce dają przybyłym tutaj wyjątkową szansę na wczucie się w życie codzienne starożytnych Egipcjan. I to nie królów, kapłanów i ich świt (jak w licznych egipskich pałacach i świątyniach), ale Egipcjan – robotników, rzemieślników i kamieniarzy. Tych wszystkich bezimiennych i milczących, których setki pokoleń w pocie czoła budowały to, co nazywamy ,,cywilizacją starożytnego Egiptu” i bez których poświęcenia nie powstałaby żadna z podziwianych przez turystów świątyń czy grobowców, a dla których w dominującej narracji historycznej, zawłaszczonej przez królów, wezyrów i dowódców, ciągle brakuje miejsca.

Wczoraj i dziś

Jeden z hoteli w Hurghadzie

– Jest nam teraz ciężko, ale przynajmniej mam stałe źródło dochodu. Mój kuzyn, instruktor nurkowania, od dawna jest już bez pracy – mówi mi Mustafa, ogrodnik w jednym z hoteli w Hurghadzie. Ze swojej pensji, niewiele wyższej od egipskiej płacy minimalnej (ok. 125 USD), utrzymuje żonę i dwójkę dzieci. Dowiaduję się od niego, że co prawda pracownicy kuchni i sprzątacze zarabiają trochę lepiej, ale przynajmniej ogrodnicy są ostatni do zwolnienia. Bez ich codziennych wysiłków bowiem wszystkie te wydarte przed kilkoma dekadami pustyni kurorty w mgnieniu oka przykryłby piasek. Aby obcokrajowcy mogli cieszyć ładnymi widokami podczas urlopu, we wszystkich ośrodkach wypoczynkowych wschodniego wybrzeża, od Sharm el Sheikh po Marsa Alam, zastępy pracowników w zielonych kombinezonach, zazwyczaj traktowane przez turystów jak powietrze, dzień w dzień rano i wieczorem pielęgnują palmy, krzewy, kwiaty i trawniki. ,,Bez codziennego podlewania przez nas szybko zostałyby tu tylko kamienie i piach” – podkreśla Mustafa. ,,Wyrazem uznania” za tę fundamentalną dla lokalnej turystyki pracę jest właśnie (oprócz głodowych pensji) ostatnie miejsce na liście do zwolnieniowego odstrzału.

Nil w okolicach Luksoru

Mahmouda, młodego marynarza, spotykam na statku płynącym do Asuanu. Opowiada mi, że zaczynał pływając na statkach towarowych, trzy lata temu przeniósł się na wycieczkowce. Na moje pytanie, jak pandemia wpłynęła na żeglugę nilową, odpowiada, że nie było dużo zwolnień wśród marynarzy. Nil, w którego Dolinie i Delcie mieszka 95 proc. ludności kraju, mimo upływu tysiącleci pozostaje bowiem najwyższym szlakiem komunikacyjnym Egiptu, dlatego pracy marynarze zawsze mieli tu pod dostatkiem. O antycznych kolegach po fachu mojego rozmówcy pisał już w swoich ,,Dziejach” ojciec historii, Herodot z Halikarnasu. Mahmoud podkreśla jednak, że jego branży mocno obcięto wynagrodzenia, szczególnie w żegludze turystycznej. On sam jest kawalerem, daje więc sobie jakoś radę, ale mówi, że wielu jego kolegów, mających na utrzymaniu rodziny, mimo pracy znajduje się w ciężkiej sytuacji. Pomocy nie mogą spodziewać się oni z żadnej strony. Rząd skromnie i tylko na początku pandemii wsparł jedynie tych, którzy stracili swoje prace dorywcze. W przypadku reszty udaje, że problemu nie ma i dalej pompuje miliardy w trwającą od 2015 roku budowę na wschód od Kairu supernowoczesnego i ekologicznego miasta, mającego w zamyśle stać się nowym centrum administracyjnym kraju. Pandemia dodatkowo pogłębiła też dotychczasowe problemy Egipcjan – jeszcze bardziej dała im się we znaki rosnąca inflacja i brak systemu ubezpieczeń społecznych. Mahmoud mówi, że wszyscy bardzo boją się bezrobocia, dlatego, pozostawieni przez władze sami sobie, godzą się na duże obniżki płac, czekając na poprawę sytuacji. Tej jednak póki co próżno wyglądać.

Walka trwa

Jedno z malowideł w grobowcach robotników z Deir el-Medina

Robotnicy z Deir el-Medina za życia potrafili zawalczyć o swoje zarówno w sprawach doczesnych, jak i wiecznych. To oni zorganizowali pierwszy w historii poświadczony w źródłach strajk i wywalczyli wypłatę zaległych wynagrodzeń u wezyra faraona Ramzesa III. Również gdy ogląda się ich zachowane grobowce, co prawda mniejsze od faraońskich w Dolinie Królów, ale jakością kolorów i kunsztem malowideł je przewyższające, widać, że umieli zatroszczyć się o zbawienie swoich dusz. Historia nie okazała się dla nich jednak łaskawa – zarówno oni, jak i wszyscy inni robotnicy, rolnicy i rzemieślnicy, którzy budowali tę jedną z pierwszych w dziejach ludzkości cywilizację, pozostają dla nas, z małymi wyjątkami, niemi. Mimo że to oni w swej masie wykuwali w dziewiczej skale natury pomnik historii człowieka, w głównym nurcie opowieści o dziejach przedstawia się ich jedynie jako niewarte uwagi narzędzia w ręku władców, wezyrów czy wodzów – zupełnie niesłusznie. Nie dotyczy to tylko wieków przeszłych – potomków robotników z Deir el-Medina, takich jak Mustafa czy Mahmoud, traktuje się dzisiaj tak samo. Historie i problemy owych rzesz ogrodników każdego dnia chroniących wschodnioegipskie kurorty przed pochłonięciem przez pustynię czy setek marynarzy, bez których kluczowy dla kraju transport po Nilu były niemożliwy, nie mają szansy przebić się przez natłok newsów o decyzjach ministrów i życiu celebrytów. Rządy nawet w tak trudnym czasie pozostawiają ich samych sobie i nie widzą w nich nic więcej niż mniej lub bardziej użytecznych cyferek ze statystyk w raportach przynoszonych dygnitarzom na biurka. I tak od tysięcy lat – prawdziwi budowniczy naszych cywilizacji zmuszeni są mówić do nas swoim milczeniem. Ale nic nie trwa wiecznie – ,,nadejdzie jednak dzień zapłaty, sędziami wówczas będziem my!”.

Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Argentyny neoliberalna droga przez mękę

 „Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…