Kiedy prawica broni rodziny – przed gejami, lesbijkami, edukatorami seksualnymi, feministkami – używa dwóch tropów: rodziny „tradycyjnej” i rodziny „naturalnej”. Dyskurs o tradycji, umocowany w katolicyzmie, miał dotąd w Polsce większe wzięcie, taki mamy klimat, ale nawet polska prawica uczy się od swoich mistrzów na Zachodzie i rozwija też bardziej „nowoczesny” wariant swojego dyskursu. Według prawicowych organizacji „naturalna rodzina” jest wtedy, kiedy mężczyzna spotyka kobietę i oni pragną siebie nawzajem, aby mieć razem dzieci – „jak Pan Bóg przykazał”. Jednak samo to to już jest kultura, nie natura.
Naturalna rodzina nie istnieje. Rodzina, każdy jej model, jest instytucją społeczną, instytucją danej kultury, przyjmującą różne formy, a nie spontanicznym wytworem natury.
Oczywiście, rodzina prosi się o to, żebyśmy ją postrzegali jako najbardziej naturalną z międzyludzkich relacji. Wszyscy przychodzimy na świat w rodzinach – w końcu wystarczy, żeby twoja matka cię urodziła, i już jest to rodzina: ty i twoja matka, nawet, gdy nie ma wokół nikogo więcej. Klasycy teorii ideologii uczyli nas jednak: im bardziej coś pozoruje swoją „naturalność”, tym bardziej prawdopodobne, że mamy do czynienia z czystą ideologią. Od „prawa naturalnego” po „naturalny porządek”.
Kiedy homo sapiens wkracza na arenę pradziejów, już żyje w społeczeństwach, już żyje w kulturze, czyli w swojej „drugiej naturze” (nawet jeżeli jej warstwa jest jeszcze cienka), przejętej i rozwijanej po hominidach, które nas poprzedzały. Już używa narzędzi, już myśli jakimiś symbolicznymi strukturami – o swojej relacji do otaczającego go świata i o swoich relacjach z innymi ludźmi. Myślenie o rodzinie, o stosunkach pokrewieństwa, wcale niekoniecznie wyszło od „poprawnego” rozumienia biologicznej relacji między stosunkiem seksualnym a rozmnażaniem, pomiędzy rolą mężczyzny i kobiety w zapłodnieniu, i tak dalej.
Wielkie tezy Lévi-Straussa
Największym we współczesnej antropologii autorytetem w dziedzinie stosunków pokrewieństwa jest Francuz Maurice Godelier. Marksista Godelier był uczniem Claude’a Lévi-Straussa, którego zdetronizował w tym przedmiocie. Jego własna książka, obecna „biblia” w temacie, wciąż nieprzetłumaczone na polski Métamorphoses de la parenté („Metamorfozy pokrewieństwa”), podważa wiele tez tamtego, między innymi najsłynniejsze: że małżeństwo to mniej lub bardziej jawna wymiana kobiet między grupami mężczyzn, i że u podstaw każdej kultury leży zakaz kazirodztwa.
Godelier odpowiada nie i nie na obydwie tezy. Istnieją społeczeństwa, w których małżeństwo to w sposób oczywisty wymiana mężczyzn między grupami kobiet (np. ludy Rade w Wietnamie i Tetum na Timorze). Zakaz kazirodztwa natomiast był zupełnie nieobecny w jednej z najdłużej trwających kultur w dziejach świata, w starożytnym Egipcie. Egipska kultura nie tylko nie znała zakazu kazirodztwa, ale wręcz uważała małżeństwo między bratem i siostrą za swój ideał. Szacuje się, że w okresie, dla którego istnieją wystarczające dane, by przeprowadzić statystyki (kiedy Egipt był prowincją Imperium Rzymskiego), małżeństwa między bratem a siostrą stanowiły 15-20 proc. wszystkich małżeństw. Miłość erotyczna i małżeństwo między bratem i siostrą były w kulturze starożytnego Egiptu tym, czym „miłość romantyczna” w nowoczesnej kulturze europejskiej: dostarczały metafor i porównań obsługujących całokształt wyobrażeń erotycznych. Kiedy egipski poeta lub zakochany mówił „kocham cię jak siostrę”, to właśnie miał na myśli.
Nasz brat szympans i jego ojciec
Godelier podkreśla, że najbliżej z nami spokrewnione naczelne, szympansy i bonobo, charakteryzuje to, że ani samce nie rozpoznają swoich dzieci, ani młode nie rozpoznają swoich ojców. Dziećmi opiekują się matki, samce opiekują się lub bawią z młodymi samic, o których sympatię zabiegają, nie rozróżniając, które mogą być ich własne, a które nie mogą. Samce opiekują się też czasem sierotami, bez związku z tym, czy są z nimi spokrewnione. Ergo: szympansy nie wiedzą, że dzieci mają ojca, a ojciec ma dzieci.
Jeżeli trafne są najnowsze hipotezy, że jako gatunek istniejemy już 300 tysięcy lat (a nie 100 tysięcy, jak do niedawna stanowił naukowy konsensus), to przez miażdżącą większość tego czasu byliśmy pewnie jak szympansy: nie wiedzieliśmy, że dzieci mają ojca. Niewykluczone, że zaczęliśmy odkrywać związek między seksem, jego stronami, spermą i rozmnażaniem dopiero, kiedy udomowiliśmy pierwsze zwierzęta i zobaczyliśmy to w ich odbiciu, czyli jakieś 10-12 tys. lat temu.
Brzmi to szokująco dla większości współczesnych, ale warto sobie uzmysłowić, jak wiele społecznej pracy poznawczej wymagało odkrycie tego związku – i jak wielkie przeszkody stały temu odkryciu na drodze. Naczelne nie mają żadnych naturalnych hamulców przed aktywnością seksualną, wręcz przeciwnie, naszych najbliższych krewnych charakteryzuje daleko posunięty promiskuityzm, od momentu osiągnięcia dojrzałości seksualnej, z partnerami płci przeciwnej i tej samej. Seks jest dla nich zabawą, buduje wśród nich więzi i rozładowuje napięcia (np. samce bonobo poprzez stosunki homoseksualne „odsyłają w niepamięć” rozstrzygnięte awantury). Zahamowania seksualne są dopiero produktem odkrycia, że istnieje związek między seksem a rozmnażaniem, czyli że seks ma poważne konsekwencje.
Na przeszkodzie odkrycia tego związku leży bardzo długi u ludzi okres między zapłodnieniem a narodzinami, a nawet pierwszymi zewnętrznymi oznakami ciąży. Istotom, które żyły po góra trzydzieści lat, tylko kilka godzin tygodniowo spędzały na polowaniach, ten czas upływał jeszcze wolniej, więc kropki do połączenia w linie były w ich subiektywnym doświadczeniu jeszcze bardziej rozrzucone w czasie, jeszcze trudniejsze do połączenia w linie. W społecznościach, w których wszyscy od młodego wieku byli aktywni seksualnie, nie można było tak szybko odkryć, że to ta aktywność prowadzi do ciąży – musiałoby istnieć porównanie z kobietami nigdy nie aktywnymi seksualnie, a takich nie było. A co z fizycznym podobieństwem? W najstarszych ludzkich gromadach wszyscy byli do siebie znacznie bardziej podobni niż we współczesnych wielkich miastach, bo wszyscy byli z sobą znacznie bliżej spokrewnieni.
Czy to jest czysta spekulacja, bezpieczna, bo przecież nikt nie wybierze się w podróż w czasie i tamtych ludzi nie zapyta, czy wiedzą, że mają ojców? W XIX wieku była to spekulacja, obecna od Morgana po Engelsa, wpleciona w inne takie spekulacje, ale w wieku XX antropologia udokumentowała ludzkie kultury, które wciąż myślały w mniej lub bardziej taki sposób. Nawet jeśli nie obeszło się po drodze bez nieporozumień.
Tajemnica Wysp Trobrianda
Największy polski antropolog (pracujący jako antropolog brytyjski), Bronisław Malinowski, opisał w swoim dorobku m. in. mieszkańców Wysp Trobrianda (w Archipelagu Papui Nowej Gwinei). Opisał ich jako społeczeństwo, które nie rozpoznawało roli mężczyzny w zapłodnieniu i rozmnażaniu, jakby dzieci rodziły się po prostu, samoistnie, z mocy samych kobiet. I to dlatego, zdaniem Malinowskiego, Trobriandczycy są matrylinearni, to znaczy nie myślą o sobie jako o potomkach swojego prapradziadka, za pośrednictwem swojego pradziadka, dziadka i ojca, a o potomkach czterech założycielskich kobiet, za pośrednictwem swojej praprababki, prababki, babki i matki.
Amerykańska antropolożka Annette Weiner postanowiła, jakieś trzy dekad później, zweryfikować tezy Malinowskiego własną wyprawą badawczą na miejsce. Trobriandczycy albo nie powiedzieli Malinowskiemu czegoś ważnego, albo powiedzieli, ale on tego nie zrozumiał. Według ustaleń Weiner, nie tyle nie wiedzą oni, że mężczyzna ma coś wspólnego ze swoim dzieckiem, co wyobrażają to sobie zupełnie inaczej. Duszę dziecka w „otwartym”, gotowym na to wydarzenie łonie kobiety „umieszczają” duchy przodków, a kobieta, kiedy odkrywa, że jest w ciąży, informuje o tym swojego męża, celem zwiększenia częstotliwości stosunków seksualnych między nimi. Zintensyfikowane stosunki stanowią pracę formującą rozwijający się w jej łonie płód na podobieństwo jej męża.
Koniec końców, potwierdziło to na swój sposób inną – ważniejszą, bo wyższego rzędu – tezę Malinowskiego: że rola ojca nie pojawiła się w ludzkich społeczeństwach jako uzasadniona biologicznie, udziałem w zapłodnieniu, a jako rola pierwotnie czysto społeczna: ojciec to ten, który jest w bliskim, intymnym związku z matką. Odkrycie jego biologicznego udziału w poczęciu dziecka przyszło później. Nie jest to więc rola naturalna a stricte społeczna. Swoiste echo tego faktu dźwięczy w językach tych wszystkich społeczeństw (np. Indian Omaha czy Irokezów), w których role ojca, jego braci oraz/lub braci matki obsługuje jeden i ten sam rzeczownik.
Choć żadne społeczeństwo nie jest w prosty sposób zamrożonym „wcześniejszym stadium” rozwoju ludzkich społeczeństw, wyobraźnia symboliczna Trobriandczyków udziela nam odrobiny wglądu w to, w jaki myślowy sposób mogło się kiedyś toczyć odkrywanie przez ludzi związków między pokrewieństwem, zapłodnieniem a podobieństwem cech fizycznych.
Rodziny bez mężów i ojców
Ale Trobriandczycy to nie wszystko. W latach 90. XX wieku antropolog Cai Hua opublikował swoją książkę o Na, himalajskim plemieniu żyjącym po chińskiej stronie gór, znanym również pod nazwą Mosue. Tytuł jego książki to w przekładzie „Społeczeństwo bez mężów i ojców”. Kultura Na nie zna bowiem instytucji małżeństwa ani nie rozpoznaje roli mężczyzny w zapłodnieniu. Wszyscy żyją w klanach, których głowami są kobiety, dorośli mężczyźni w gospodarstwach ze swoimi matkami i siostrami, pomagając siostrom wychowywać ich dzieci. Relacje seksualne utrzymują w ścisłej tajemnicy przed matką i jej braćmi, wymykając się w tym celu z domu w odwiedziny u innych kobiet, podczas gdy ich siostry u siebie przyjmują odwiedziny swoich partnerów. Na wierzą, że kobieta rodzi się już z „zalążkami” wszystkich dzieci, które w ciągu swojego życia jej łono wyda na świat.
Ich kultura już przechodzi proces modernizacji, który bez wątpienia obejmie powszechne przyjęcie wiedzy o charakterze naukowym. Chińskiemu antropologowi udało się jednak uchwycić na czas wyobrażenia, które stanowią najbardziej radykalny dowód na czysto społeczne, kulturowe pochodzenie każdego modelu rodziny, a nawet samej wiedzy choćby o tym, że dziecko ma naturalnego ojca.
Najarowie to natomiast wojownicza kasta żyjąca na Wybrzeżu Malabarskim na południu Indii. Osobom obeznanym w historii teatru ich nazwa może się z czymś kojarzyć. To ci sami Najarowie, których wojownicy, by utrzymać kondycję i sprawność w czasach pokoju, tworzyli od XVII wieku jedną z najbardziej wymagających fizycznie tradycji widowiskowych w Azji, keralski teatr kathakali. Mają oni instytucję małżeństwa, ale jest ono z założenia całkowicie fikcyjne. Choć odruchowo skłonni bylibyśmy myśleć, że wojownicze społeczeństwo jest siłą rzeczy patriarchalne, Najarowie są matrylinearni. Dziewczyna zostaje wydana za mąż za niespokrewnionego z nią mężczyznę wkrótce po pierwszym miesiączkowaniu – mąż ten po maksimum trzech dniach od zaślubin (najczęściej nie dochodzi do zbliżenia seksualnego), musi wynieść się z jej życia i nigdy już się w nim nie pokazać. Przez resztę życia kobieta mieszka w jednym gospodarstwie ze swoimi braćmi, dysponując prawem do przyjmowania kochanków według własnego upodobania. Kochanek w odwiedzinach danego wieczora wbija przed domem swoją dzidę, żeby dać innym znać, że dzisiaj kobieta ma już gościa. Bracia kobiety w ten sam sposób odwiedzają inne, siostry innych mężczyzn, potem wracają do domu, gdzie razem ze swoją siostrą wychowują jej dzieci.
Małżeństwa jednopłciowe
Nawet rodziny czy małżeństwa jednopłciowe zostały przez antropologów odnalezione w tzw. „tradycyjnych” społeczeństwach. W sudańskim plemieniu Nuer zamożna bezpłodna lub owdowiała bezdzietnie kobieta może poślubić inną kobietę, pod warunkiem, że zapłaci za nią jej rodzinie, jak mężczyzna, zyskując prawa rodzicielskie do dzieci powitych przez taką małżonkę w stosunkach z mężczyznami, na których ta bezdzietna wyrazi zgodę. Z zasady, pomiędzy poślubionymi tak kobietami nie zachodzą stosunki seksualne, ich funkcją jest uzupełnienie potomków brakujących jej gałęzi rodziny.
Małżeństwa stricte homoseksualne między mężczyznami występują wśród środkowoafrykańskich ludów Azande. Mężczyzna Azande może poślubić młodszego od siebie mężczyznę, jeśli zapłaci za niego jak za żonę i uzyska zgodę jego rodziny. Małżeństwa takie zwykle nie są na całe życie. Starszy z dwóch mężczyzn żeni się później nierzadko z kobietą, bywa, że siostrą tego młodszego. Młodszy, kiedy sam jest już nieco starszy, może w ten sam sposób poślubić innego mężczyznę, młodszego od siebie. Nierzadko płaci za niego tym samym majątkiem, którym wcześniej jego pierwszy mąż zapłacił za niego.
Późne nadejście „natury”
To, co prawicowi ideolodzy nazywają rodziną „naturalną”, nauki społeczne nazywają raczej rodziną nuklearną. Mężczyzna, kobieta i ich dzieci. Jak na fenomen „naturalny” w życiu gatunku liczącego sobie 300 tysięcy lat, model ten upowszechnił się na obecną skalę wyjątkowo niedawno. Niektórzy badacze mówią, że dopiero w XIX wieku, jako instytucja właściwa kapitalizmowi i społeczeństwu burżuazyjnemu, podporządkowana wymogom gromadzenia i transferu własności z jednej, odchowywania przyszłej siły roboczej z drugiej, oraz dostarczania bezpiecznej przystani – w której jednostka może się choć czasem, choć na chwilę, przynajmniej w teorii, schronić przed siłami rynku – z trzeciej strony.
Wcześniej ludzkość żyła w znacznie bardziej zróżnicowanych układach rodzinnych i strukturach pokrewieństwa. Antropolodzy stwierdzili istnienie kilku głównych modeli struktur pokrewieństwa, w które wpasowuje się większość ludzkich społeczeństw. Z jednej strony modele te bardzo się między sobą różnią, z drugiej zdumiewająco oddalone od siebie społeczeństwa miewają bardzo podobne modele, co sugerowałoby jakiś wbudowany w nie, immanentny kierunek ich ewolucji. Ile tych modeli czy systemów jest dokładnie, zależy kto i jak liczy (np. czy Crow i Omaha to odrębne systemy, czy „lustrzane” warianty tego samego systemu Crow-Omaha), ale góra dziesięć. Najbardziej skomplikowany ze znanych charakteryzuje jedne z najbardziej „archaicznych” społeczeństw: australijskich Aborygenów. Jest on tak zagmatwany, że nawet nie podejmę się tutaj próby jego wyłożenia.
Nasza wielka eskimoska rodzina
Większość zachodnich społeczeństw żyje w rodzinach nuklearnych umoszczonych w najprostszym z tych modeli, który narodził się jako jeden z najpóźniejszych, końcowy rezultat długiej ewolucji po jednej z możliwych trajektorii. Antropologia nazywa go systemem eskimoskim, choć samych „Eskimosów” nazywa już, zgodnie z ich własną identyfikacją, najczęściej Inuitami. Eskimoski system pokrewieństwa to taki, w którym jest ojciec, matka i dzieci, a krewni po stronie ojca nazywają się tak samo, jak ich symetryczne odpowiedniki po stronie matki. Zarówno brat ojca, jak i brat matki to wujek, zarówno matka żony, jak i matka męża to teściowa.
Polskie społeczeństwo właśnie przechodzi ewolucję w tym kierunku. Młodzi Polacy już myślą w kategoriach modelu eskimoskiego, najstarsi Polacy wciąż jednak widzą różnicę między wujem a stryjem czy teściową a świekrą. Struktura, w której wciąż żyją starsi Polacy, to model sudański. Antropolodzy opisali inne takie ewolucje – społeczeństwa przechodzące z jednego modelu pokrewieństwa do innego. Przebiegają one, wedle zgromadzonej dotąd wiedzy, zawsze w jedną stronę. Społeczeństwa przechodzą od modelu sudańskiego do eskimoskiego, podobnie jak przechodzą od modelu drawidyjskiego do australijskiego lub sudańskiego, albo od modelu irokeskiego do Crow-Omaha, ale nigdy w kierunkach odwrotnych. Stąd właśnie pewność, że model eskimoski jest późny. Jest możliwy tylko na końcu jednej z trajektorii.
Prawicową, konserwatywną narrację o „naturalnym” modelu rodziny możemy więc śmiało trollować: to, co rozumieją oni przez „naturalną rodzinę”, jest z tych wszystkich modeli najpóźniejszym, ergo najmniej naturalnym.
BRICS jest sukcesem
Pamiętamy wszyscy znakomity film w reżyserii Juliusza Machulskiego „Szwadron” …