– Jesteśmy większością! – wołali aktywiści witający Luisa Arce Carcatorę, kandydata Ruchu na rzecz Socjalizmu w zaplanowanych na 3 maja wyborach prezydenckich w Boliwii, na lotnisku w El Alto. Ale ten zaufany człowiek Evo Moralesa, wcześniej przez wiele lat minister gospodarki w jego rządach, zdaje się rozumieć, że o wyniku tych wyborów wcale nie musi zadecydować większość głosów. Nie po to prawica organizowała w listopadzie zamach stanu.


Ruch na rzecz Socjalizmu (MAS) długo typował swojego przedstawiciela, jednak ostateczny wybór wydaje się trafiony – Luisa Arce nie sposób nazwać ani politykiem niedoświadczonym, ani nieznającym problemów i realiów Boliwii (w tym bezwzględności tutejszej prawicy), ani nazbyt ugodowym. Wręcz przeciwnie: wskazany 21 stycznia polityk to postać symboliczna. Ministrem gospodarki był w kolejnych rządach Evo Moralesa od 2006 do końca w 2019 r., jedynie z kilkunastomiesięczną przerwą na podreperowanie zdrowia. To właśnie on nadzorował wielkie nacjonalizacje przeprowadzone przez boliwijskich socjalistów XXI w. Już w pierwszym roku sprawowania przez niego obowiązków Boliwia upaństwowiła sektory naftowy i gazowy, co było jedną z kluczowych obietnic Evo Moralesa w jego pierwszej kampanii wyborczej i dało mu kredyt wiarygodności i zaufania na kolejne lata.

Kredyt, który został spłacony. W 2012 r. rząd Boliwii znacjonalizował prywatne firmy energetyczne, zapewniając największej w historii liczbie mieszkańców kraju dostęp do energii elektrycznej. Ostatecznie zaś w ciągu trzynastu lat Moralesa liczba żyjących w ubóstwie w kraju spadła o 42 proc., a w społecznościach boliwijskich Indian – o blisko 2/3. Bezrobocie spadło do rekordowego poziomu 4,4 proc. To, jaki wkład w te wyniki miał Arce, docenił nawet „Wall Street Journal”, pisząc w 2014 r., przy okazji trzeciej kampanii wyborczej boliwijskiego prezydenta, że gros popularności Evo zawdzięcza swojemu głównemu ekspertowi od ekonomii. Boliwijska „La Diaria” nazywa go wprost współautorem boliwijskiego cudu gospodarczego. Warto w tym miejscu dodać, że Arce nigdy nie ukrywał, kim się inspiruje i na jakich podstaw buduje wyobrażenie o bardziej sprawiedliwym społeczeństwie: nie raz w publicznych wystąpieniach ten wykształcony w Wielkiej Brytanii ekonomista cytował Marksa i Engelsa, a ze wspomnianym „WSJ” rozmawiał bez kompleksów. – My, lewica, zarządzamy gospodarką lepiej od prawicy – oznajmił w wywiadzie w 2014 r., nie troszcząc się o zmiękczanie przekazu pod liberalnego rozmówcę.

Szykując się do majowych wyborów, MAS liczy właśnie na to, że mimo represji ze strony prawicowego rządu utrzyma swoją bazę wśród Indian i klasy pracowniczej, mobilizowanej przez bojowe związki zawodowe. A także, że bazę rozszerzy, konsekwentnie przypominając o osiągnięciach z ostatnich lat i zestawiając je z tym, co dały (czy też: co zabrały) ludziom rządy prawicowe na kontynencie, na działaniach których korzystali wyłącznie najbogatsi. Siłę perswazji partia chce wzmacniać środkami symbolicznymi. Arce, biały mężczyzna z miasta, wystartuje w parze z kandydatem na wiceprezydenta, który jest z pochodzenia Indianinem. David Choquehuanca, były minister finansów, był faworytem części ruchów społecznych, które nie przestały organizować oporu przeciwko „rządowi” Jeanine Anez także po tym, gdy Evo Morales opuścił Boliwię. Chłopski przywódca Alvaro Molinedo nie zawahał się nawet mówić o „zdradzie”, do jakiej doszło w łonie MAS, gdy partia wskazała jako kandydata Luisa Arce zamiast Choquehuanki. To ten ostatni uzyskał oficjalne wsparcie na wielkim zgromadzeniu przedstawicieli organizacji społecznych z siedmiu regionów kraju. Evo Morales z azylu w Buenos Aires stara się, jak może, tonować nastroje: – Wybraliśmy Luisa Arce, gdyż sprawy gospodarcze będą kluczowe w programie MAS – tłumaczył 20 stycznia. Dodawał także, że nie ma mowy o marginalizowaniu ruchów chłopskich, a na Twitterze pisał, że tak skomponowany duet prezydenta i wiceprezydenta  to łączność między miastem a wsią, ciałem i duszą, wspólnie pracujących nad tym, by inna Boliwia była możliwa. Gasić potencjalne kontrowersje pospieszył również sam kandydat na wiceprezydenta, który 23 stycznia wyraził publicznie uznanie dla osiągnięć Arce i zdementował pogłoski, jakoby czuł się odsunięty.

Gdyby kluczowe w programie i w kampanii były sprawy gospodarcze, wówczas ten sojusz robotniczo-chłopski po boliwijsku faktycznie szedłby pewnie po zwycięstwo. Przeprowadzane w kraju badania sondażowe zapowiadają socjalistyczną większość w parlamencie i kolejnego lewicowego prezydenta. Sondaż Taxi Noticias, cytowany w materiale wenezuelskiej TeleSur, daje MAS niemal fantastyczny wynik 75 proc. w wyborach parlamentarnych.

Ale sam Luis Arce wie, w jakich okolicznościach będzie walczył o prezydenturę, a partia o mandaty: po wylądowaniu w El Alto przyznał, że nie ma żadnych gwarancji, iż proces wyborczy nadzorowany przez „rząd” Jeanine Anez będzie faktycznie wolny i transparentny.

Sam „rząd” nie pozostawia w tym zakresie wielu wątpliwości. Nie chodzi już tylko o czystkę zwolenników Evo Moralesa w aparacie państwowym czy „zaginięcia” liderów związkowych, wiejskich i indiańskich. Ani o to, że Trybunał Wyborczy w Boliwii składa się od czasu puczu z nominatów skrajnej prawicy. Gdy podano do wiadomości nazwisko kandydata MAS, przedstawiciele dyktatury najpierw zastrzegli, że nie będą przeszkadzać mu w kampanii, a już w ogóle nie ma mowy o jego aresztowaniu; przecież w kraju po obaleniu Moralesa zapanowała demokracja. Z tym jednak, że Arce, „z przyzwoitości”, powinien prowadzić swoją kampanię… cicho i dyskretnie. W latynoamerykańskich realiach, w ustach polityków wspieranych przez Amerykanów, w zasadzie są to pogróżki.

Niektórzy prawicowcy nie byli zresztą tak subtelni. Rafael Quispe, postawiony przez Jeanine Anez na czele Funduszu Rozwoju Ludów Rdzennych, głośno wyrażał nadzieję, że kiedy tylko Luis Arce przyleci z Argentyny do Boliwii, stanie oko w oko z policją i prokuratorem. Potem zaś kandydat MAS powinien trafić do aresztu i oczywiście zostać wykreślony z listy potencjalnych prezydentów. Metodą na wyeliminowanie byłego ministra ma być to samo, co niegdyś w przypadku Luli w Brazylii – oskarżenia o korupcję. Z osobą Arce nie wiązały się w przeszłości żadne głośne skandale ani nawet względnie wiarygodne pogłoski o nieuczciwość, ale prokurator Heidi Gil zapowiedziała 25 stycznia, że przyjrzy się bardzo uważnie właśnie temu, jak był zarządzany Fundusz Rozwoju Ludów Rdzennych. Wyjątkowa ironia, zważywszy na wkład MAS w wyciąganie Indian z nędzy, ale i wyjątkowa bezczelność: jeśli Boliwijczycy mieliby uwierzyć w nieuczciwość socjalistycznych ministrów, to stanowczo nie w obszarze wydatkowania pieniędzy na wspieranie rdzennych ludów. Tym bardziej, gdy wiadomość o ściganiu Luisa Arce pada kilka dni po przedstawieniu go jako kandydata MAS.

Gdy w Brazylii Lula poszedł do więzienia, chociaż robotnicy deklarowali, że będą go bronić, Partia Pracujących nie była w stanie znaleźć równie charyzmatycznego symbolu i poniosła w wyborach prezydenckich fatalną w skutkach porażkę. Boliwijscy socjaliści mają ikonę, Moralesa, w relatywnie bezpiecznej Argentynie, a w kraju tysiące zdeterminowanych zwolenników. Czołowy polityk MAS Sergio Choque zapowiedział 28 stycznia, że Luis Arce pozostanie kandydatem jego partii w wyborach prezydenckich, nawet jeśli trafi za kratki. Brzmiał przekonująco. Wręcz porywająco.

Czy jednak boliwijska prawica pozwoli, by ktoś naprawdę znowu skutecznie porwał tłumy przeciwko niej?

patronite
Redakcja nie zgadza się na żadne komentarze zawierające nienawistne treści. Jeśli zauważysz takie treści, powiadom nas o tym.

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także

Argentyny neoliberalna droga przez mękę

 „Viva la libertad carajo!” (Niech żyje wolność, ch…ju!). Pod tak niezwykłym hasłem ultral…